Do obozu koncentracyjnego Auschwitz bracia Emil i Stanisław Barański trafili pierwszym transportem w czerwcu 1940 roku. Za drutami lagru ratowali nie tylko siebie, ale i innych współwięźniów, działali w obozowej konspiracji, a Stanisław – według niektórych źródeł był nawet jednym z zastępców szefa podziemnej organizacji, rotmistrza Witolda Pileckiego.
O przedwojennych losach braci wiemy bardzo niewiele. Zachowały się jedynie ich, słabej jakości, zdjęcia z czasów gimnazjalnych, na których wyglądają młodziej niż w rzeczywistości. Obydwaj pochodzili z niewielkiego Dynowa w powiecie rzeszowskim. Emil (czasem spotykamy się z imieniem Emilian) Marian Barański urodził się 23 lipca 1919. W 1938 roku zdał maturę w słynnym I Gimnazjum w Rzeszowie. Jego brat Stanisław Florian był niespełna dwa lata młodszy. Przyszedł na świat 4 maja 1921 roku. Wojna przerwała jego edukację na trzeciej klasie tej samej szkoły do której chodził Emil.
Pierwszy transport do Auschwitz
Najprawdopodobniej obydwaj związani byli z raczkującą konspiracją. 1 maja 1940 roku, w wyniku obławy na podejrzewaną o udział w nielegalnej organizacji rzeszowską młodzież, Gestapo aresztowało 40 młodych ludzi. Wśród nich Barańskich. Najpierw trafili do więzienia w Tarnowie, skąd 14 czerwca 1940 w grupie ponad siedmiuset współtowarzyszy niewoli znaleźli się w dopiero co tworzonym obozie Auschwitz. Nazwiska musieli zamienić na numery. Staszkowi przydzielono numer 132, Emilowi 377.
Przekraczając bramy piekła, jakim miał się stać dla milionów ludzi Auschwitz, zapewne mieli podobne wrażenia jak inny z grupy pierwszych oświęcimiaków Wiesław Kielar, chłopak z Jarosławia, który w swej słynnej książce wspomnieniowej „Anus Mundi” tak opisywał zetknięcie z obozem:
- Na budynku dworca duży napis – nazwa miejscowości AUSCHWITZ. Ktoś tłumaczy, że to Oświęcim. Jakaś mała dziura. (…) Wjeżdżamy chyba na jakąś boczną linię, gdyż zataczamy wielki łuk, aż koła pociągu zgrzytają niemiłosiernie. Teraz nie wolno nam się nawet poruszyć. Nawet w stronę okien nie wolno spojrzeć. Siedzimy w bezruchu. (…) Zza okna słychać dzikie niemieckie wrzaski, bieganinę, tupot. Nagle drzwi naszego wagonu otwierają się z impetem. Ktoś z zewnątrz przeraźliwie wrzeszczy - Alle raus!... Loos, verfluchte Banditen! (…)Walą nas po plecach kolbami karabinów, aż dudni. Jak oszaleli pchamy się wszyscy naraz do jedynego wyjścia. Jeden przez drugiego skaczemy z wysokiego wagonu, prosto na esesmanów tworzących szpaler ciągnący się w kierunku wysokiego parkanu otaczającego jakiś wielki budynek. Wśród niesamowitego wrzasku esesmanów, popychani i bici, wtłaczamy się w otwartą bramę jak stado ogłupiałych baranów.
Bracia, podobnie jak ponad 700 setek innych więźniów musieli wysłuchać przemówienia wyjątkowego sadysty Hauptsturmführera Karla Fritzscha zapowiadającego, że wyjście z obozu jest możliwe tylko przez komin. Dla Barańskich zaczął się okres niemal pięcioletniej katorgi.
U boku rotmistrza Pileckiego
Obozowe losy Emila i Stanisława są znane fragmentarycznie, podobnie jak ich życiorysy. Tak jak inni z pierwszego transportu musieli nauczyć się żyć w nienormalnych warunkach. Ci którzy przeżyli pierwszy okres, z czasem awansowali do rangi swego rodzaju obozowej starszyzny, „starych numerów” cieszących się mirem nie tylko innych więźniów, ale i nadzorców.
Ze szczątkowych relacji wynika, że obydwaj bracia po jakimś czasie znaleźli pracę w szpitalu SS. W obozowych warunkach było to zatrudnienie wymarzone, z lepszym wyżywieniem, znośniejszymi warunkami życia, mniejszym zagrożeniem ze strony bestialskich strażników. We wspomnieniach pojawia się informacja, że obydwaj bardzo mocno zaangażowani byli w więźniarską samopomoc. Wspierali słabszych, pomagali w znalezieniu lepszej pracy, pożywienia.
We wrześniu 1940 roku do Auschwitz wraz z transportem warszawskim trafił rotmistrz Witold Pilecki. Posługując się fałszywymi dokumentami na nazwisko Tomasz Serafiński dał się schwytać w ulicznej łapance, by na własne oczy zobaczyć co dzieje się w obozie. Z jego inicjatywy w Oświęcimiu powstał tajny Związek Organizacji Wojskowej, którego celem było – jak relacjonował po wojnie, przed aresztowaniem przez UB i zamordowaniem, sam Pilecki podtrzymywanie kolegów na duchu przez dostarczanie i rozpowszechnianie wiadomości z zewnątrz, zorganizowanie w miarę możliwości dożywiania i rozdzielania odzieży wśród zorganizowanych oraz jako uwieńczenie wszystkiego przygotowanie oddziałów własnych do opanowania obozu, gdy nadejdzie nakaz chwili.
Od początku z Pileckim związali się bracia Barańscy. Szczególnie zaangażowany w konspirację był zwłaszcza Stanisław, który – jak wynika z niektórych materiałów – miał być nawet „drugim zastępcą” rotmistrza. Jedną z osób, które zawdzięczały Barańskim życie był Tadeusz Pietrzykowski, uzdolniony bokser warszawskiej Legii i wychowanek słynnego trenera Feliksa Stamma. Podobnie jak bracia, Pietrzykowski trafił do Auschwitz z pierwszym transportem. W obozie musiał – ku uciesze SS-manów - boksować. Wiosną 1941 roku Pietrzykowski zaangażował się w konspirację. Tak wspominał później swój kontakt z Pileckim:
- Nie pamiętam już nazwiska więźnia, który mnie z nim skontaktował. W każdym razie po nawiązaniu znajomości zaczęliśmy rozmawiać. Okazało się, że mieliśmy wspólnych znajomych w kręgu kawalerzystów. Później prosił mnie kilka razy o załatwienie jakiejś sprawy. Czynił to za pośrednictwem Staszka Barańskiego, bo sam nie chciał się narażać na donosy ze strony szpicli obozowego gestapo.
Barańscy z Pileckim uratowali Pietrzykowskiemu życie, gdy ten po jednej z walk trafił do obozowego szpitala. Pod pretekstem wstrzyknięcia witamin zakażono go tyfusem, miał być królikiem doświadczalnym w eksperymentach pseudomedycznych. Tracił przytomność, był osłabiony, gorączkował. Jak pisze jego biografka Marta Bogacka w dniu zaplanowanej przez SS selekcji w szpitalu, która zapewne skończyłaby się jego śmiercią, pojawił się Pilecki-Serafiński:
- Wraz z Tomaszem Serafińskim przybyli dwaj więźniowie Stanisław i Emil Barańscy. Pomogli mu wstać i zaprowadzili do bloku, w którym spał przed umieszczeniem go w szpitalu. W ten sposób prawdopodobnie uchronili go od śmierci. Następnie pomogli mu dostać przydział di nowej pracy, w SS-Revier, czyli szpitalu dla esesmanów. Początkowo pracował jako sprzątacz, z czasem nauczył się więcej i został samodzielnym sanitariuszem. Oprócz tego ciągle jeszcze musiał walczyć.
Pietrzykowski tak później w jednym z listów charakteryzował Stanisława, którego uważał za najserdeczniejszego przyjaciela: Człowiek młody - 1921 r. Harcerz, maturzysta, niebywale zdolny, jak i szlachetny, oddał nieocenione zasługi w konspiracji obozowej (…). W takim komandzie, przy takich kolegach człowiek zaczął czuć się spokojny i mocniej uwierzył w swoją gwiazdę. Tym kolegom i im podobnym, dużo ludzi w obozie, zawdzięcza pomoc i ratunek, w wielu wprost beznadziejnych sytuacjach.
Barańscy przebywali w Auschwitz do 14 czerwca 1943, gdy zostali wysłali do obozu w Neuengamme. Tym samym transportem jechał też Pietrzykowski, później jednak skierowany do Bergen-Belsen, gdzie 15 kwietnia 1945 roku doczekał wyzwolenia. Przetrwał w dużej mierze dzięki bokserskim umiejętnościom, jego walki były rozrywką dla strażników.
Tragedia w Zatoce Lubeckiej
Barańscy pozostali w Neuengamme do końca istnienia obozu. Razem z tysiącami innych więźniów maszerowali w kierunku Zatoki Lubeckiej, gdzie zostali załadowani na statki. 3 maja 1945 roku, już po upadku Berlina, Emil i Stanisław znaleźli się na statku „Cap Arcona”. Nie mogli wiedzieć, że alianci obserwują transport sądząc, że chcą nim uciekać hitlerowcy notable. Bardziej spodziewali się śmierci ze strony SS-manów chcących pozbyć się świadków swych zbrodni.
Gdy Niemcy nie reagowali na wezwania do kapitulacji, alianckie lotnictwo zaatakowało. Rakiety po kolei trafiały w "Deutschland", „Cap Arcona" i "Thielbeck". Około 16.15 „Cap Arcona” osiadł na dnie wraz z 5 tysiącami więźniów, wśród nich braćmi Barańskimi. Łączną liczbę ofiar szacuje się nawet na 18 tysięcy. Więźniowie, którym udało się wydostać na ląd byli mordowani przez SS i niemieckich cywilów. Zaledwie kilkadziesiąt minut później do Lubeki wkroczyła elitarna 30 Jednostka Szturmowa komandora Iana Fleminga, późniejszego autora opowieści o przygodach Jamesa Bonda. Wybawienie przyszło za późno…
Dokładnych szczegółów śmierci obydwu braci zapewne nigdy nie poznamy. By wyobrazić sobie piekło, w jakim się znaleźli się, możemy jedynie opierać się na relacjach osób, które przeżyły nalot i późniejszą rzeź zgotowaną więźniom przez SS i niemiecką ludność cywilną. Zbigniew Fołtyński, ps. Foka, który do obozu Neuengamme trafił z Powstania Warszawskiego wspominał:
- Raptem usłyszeliśmy strzały, wybuchy, dym, swąd. Okazało się, że Anglicy nie wiedzieli, kto jest w środku i zaczęli bombardować ten okręt. Rzucali bomby wybuchowe i zapalające. W każdym razie okręt zaczął się palić. Tutaj przeżyłem wielką tragedię. Byłem trzy piętra niżej poniżej pokładu. Zaczęła się palić góra. Jakoś, walcząc, udało mi się wydostać na pokład już wtedy, kiedy ogień zaczął obejmować cały okręt. Okręt zaczął się już pochylać. Nie było wyjścia. Trzeba było skoczyć do wody, a woda miała tylko 10 stopni ciepła, ale człowiek musiał ryzykować.
Z kolei Marian Socha, inny z ocalonych z „Cap Arcona” tak relacjonował:
- Wielki statek nawet nie drgnął, gdy kilka śmiercionośnych bomb ugrzęzło w jego cielsku. Stał jak poprzednio. Warkot samolotów powoli oddalał się i wreszcie ucichł. Odezwały się natomiast salwy z maszynowych pistoletów. Zrazu pojedyncze, potem coraz gęstsze. To SS-mani ubrani już w pasy ratunkowe strzelali na prawo i lewo w
cisnący się na górne pokłady statku tłum. Walka szła o prawo do szalup. Wąskie, strome schody sprzyjały przerażonym SS-manom. Stosy trupów zawaliły wyjścia.
Historia braci Emila i Stanisława Barańskiego wciąż czeka na opracowanie. Ich szef z obozowej organizacji – rtm Witold Pilecki - po latach zapomnienia doczekał się uznania. Sylwetki młodych chłopaków z Dynowa przypominają teraz tylko tabliczki z imionami i nazwiskami ustawione w Rzeszowie tuż przy pomniku „Przejście” autorstwa innego więźnia Auschwitz, wybitnego artysty Józefa Szajny.
Fot. Archiwum
Napisz komentarz
Komentarze