Do swych wojennych losów podchodzi z dystansem, a nawet humorem. Tryska energią, a w wieku 93 lat zdecydował się jeszcze na skok spadochronowy, w 70 rocznicę swego zrzutu do Polski. Urodzony pod Rzeszowem Aleksander Tarnawski ps. Upłaz jest ostatnim żyjącym „cichociemnym”.
Urodził się 8 stycznia 1921 roku w Słocinie, wówczas podrzeszowskiej wsi. Jego związki z Podkarpaciem to… właściwie tylko pierwsze niespełna dwa lata życia. Rodzice, którzy byli nauczycielami, wyjechali w 1923 roku na Śląsk. Prowadzono wówczas akcję propagandową, tzw. „spolszczania Śląska”. W wyniku powstań śląskich i plebiscytu, część Śląska została przyznana Polsce. Jednak na tych ziemiach mieszkało wiele osób, które nie znały języka polskiego. Byli to zarówno Niemcy, jak i Ślązacy, którzy narodowościowo nie identyfikowali się z żadną ze stron sporu. Byli „swoimi u siebie”. Rodzina Tarnawskich zamieszkała w Królewskiej Hucie, którą to miejscowość przemianowano w 1934 roku na Chorzów. Tutaj też ukończył w 1938 roku gimnazjum, a następnie rozpoczął studia na wydziale chemicznym Politechniki Lwowskiej.
Przez „zieloną granicę” na Zachód
Wiele czasu spędzał w Rabce, w domu sióstr ojca. Często wędrowali razem po okolicach, chodzili w góry, także w nieodległe Tatry. Dzięki temu zdobył coś, co mu się przydało w cichociemnej karierze: „Mogłem iść bez odpoczynku całą noc… Zawsze miałem lepszą kondycję niż rówieśnicy…”. Z tymi wędrówkami związany jest też pseudonim, który nasz bohater wybrał w konspiracji – „Upłaz”, to w gwarze podhalańskiej wypłaszczenie, taka łąka na zboczu.
W Rabce zastała go wojna 1939 roku. Ewakuował się z rodziną do Rzeszowa, a on, jako poborowy, skierował się dalej na wschód. Wrócił na stancję do Lwowa, ale po wkroczeniu sowietów, postanowił z kolegą uciec przez Węgry, do polskiej armii we Francji. Droga wiodła m.in. blisko źródeł rzeki San w Bieszczadach.
Po porażce Francuzów w 1940 roku przedostaje się do Wielkiej Brytanii. Tutaj przydzielono go do szkoły podchorążych broni pancernej, która szkoliła kadrę dla przyszłej 1 Dywizji Pancernej gen. Maczka. Zaprzyjaźnił się tu z Gustawem Heczko (który później zmienił nazwisko na Kalinowski), pochodzącym ze Śląska Cieszyńskiego. Ich drogi splotły się na dłużej. W Szkocji razem zgłosili się do „cichociemnych”, razem skakali do okupowanej Ojczyzny (Heczko nosił pseudonim „Skorpion”), gdzie dostali przydział w ten sam region, razem uciekali przed atakującymi ich sowieckimi „sojusznikami”.
Te kilka lat pobytu na Wyspach, szkolenia i monotonna służba, stały się na tyle nudne, że gdy wiosną 1943 roku otrzymał propozycję przerzucenia do kraju, od razu się zgodził. Motywacja, która kierowała 22-latkiem, dla niektórych może być zaskakująca. Pokazuje jednak naturalne i rzeczywiste oblicze sytuacji, z jaką młodzi ludzie stykali się na co dzień na wojennej emigracji:
- Po tych dwóch, prawie trzech latach nieróbstwa poleciałbym wszędzie, gdzie by kazali. Bez żadnego zastanawiania się. Przygoda. Bez rozbudowanych patriotycznych pobudek i wzniosłego porywu serca. (…).
Skok do Polski
Odbył tradycyjne szkolenie przeznaczone dla skoczków, ale też wykorzystujące jego dotychczasowe doświadczenie pancerniaka. Po szkoleniach w Wielkiej Brytanii i Włoszech, zostaje zrzucony do Polski w nocy 16/17 kwietnia 1944 roku. automatycznie awansowany na pierwszy stopień oficerski, podporucznika. Po aklimatyzacji, dostaje przydział do Podokręgu Nowogródek, do 77 pp, którym dowodził Jan Piwnik „Ponury” (jeden z najbardziej znanych cichociemnych). Na miejsce dociera jednak już po pogrzebie „Ponurego”, który zginął w jednej z potyczek z Niemcami.
Przydzielony do 3 kompanii VII batalionu 77 pp, tak wspomina swoje obowiązki:
- (…) wykonywałem rozkazy „Lwa”. Ale nie dostałem żadnego konkretnego, poważnego zadania. Na polecenie dowódcy zajmowałem się… musztrą. Uczyłem partyzantów komend, żeby przynajmniej de nomine ten oddział wyglądał na wojsko. Tu akurat „Lew” miał słuszność: chodziło o to, żeby ci chłopcy, tamtejsi, co nie mieli pojęcia o wojsku, nie łazili jak jakaś banda. Byłem – trochę śmiesznie to brzmi – oficerem szkoleniowym.
Na Nowogródczyźnie działała nie tylko partyzantka AK-owska ale i sowiecka, oddziały żydowskie oraz liczne niepodporządkowane nikomu oddziałki, niektóre z nich to wręcz grupy bandyckie. Teoretycznie wspólnym wrogiem byli Niemcy, jednak rzeczywistość była bardziej skomplikowana. Sowieci od końca 1943 roku bardzo skutecznie starali się likwidować polskie podziemie (te ziemie zgodnie z ustaleniami Wielkiej Trójki, czyli przywódców Koalicji antyhitlerowskiej USA, Wielkiej Brytanii i Związku Sowieckiego – wchodziły w orbitę wpływów sowieckich, o czym wówczas oficjalnie jednak nie informowano Polaków). Prowadziło to m.in. to różnych – z naszej perspektywy kontrowersyjnych – posunięć lokalnych dowódców AK. Wchodzili oni czasem w różne alianse z niemieckim okupantem (m.in. zawieszenia broni, doposażenie przez Niemców polskich oddziałów także w broń!), by chronić polską ludność i oddziały partyzanckie przed… agresją oddziałów prosowieckich! Dla świeżo zrzuconego do kraju żołnierza, szkolonego w walce przeciw Niemcom, były to nieraz ciężkie i nie zawsze zrozumiałe doświadczenia.
Ucieczka przed dwoma wrogami
Oddziały AK brały udział w operacji „Ostra Brama” – próbie samodzielnego wyzwolenia Wilna, która jednak skończyła się fiaskiem, ale i chwilowym operacyjnym współdziałaniem z frontowymi jednostkami Armii Czerwonej. Później jednak szybko sytuacja wróciła „do normy”. Oficerowie i żołnierze Armii Krajowej zostali aresztowani lub internowani przez NKWD i oddziały sowieckie, a ci, którym udało się tego uniknąć, musieli uciekać przed dwoma wrogami Niemcami i Sowietami. Do tej grupy zaliczał się także „Upłaz”.
Z rozkazu dowódców został wycofany z marszu na Wilno, co uchroniło go od sowieckich aresztowań. Późniejszą ucieczkę przed „sojusznikami” tak wspomina:
- Obława, w roli psów tropiących - czołgi i samoloty, w roli gończych - rzesze czerwonoarmiejców. Jeszcze kilka dni temu wymieniali się z nami zegarkami, ale gdy padł rozkaz, z przyjaciół zamienili się – który to już raz? – w śmiertelnych wrogów.
Po wielu tygodniach ucieczki, w której towarzyszy mu łączniczka „Katarzyna” - późniejsza małżonka, docierają do okolic Warszawy, w której dogorywa Powstanie. W Otwocku pracuje jako szklarz, nie angażując się więcej w sprawy podziemia i nie ujawniając swojej przeszłości. Utrzymuje przed otoczeniem legendę, że jest przybyszem z robót przymusowych w Niemczech. Dzięki temu udaje mu się uniknąć prześladowań ze strony UB.
Po wojnie
Po 17 stycznia 1945, którą to datę nowe władze ogłosiły jako dzień wyzwolenia Warszawy, przeszedł na lewy brzeg Wisły i tam zaczął „normalnie” funkcjonować jako cywil. Dzięki temu, że żona znalazła pracę w Polskim Radio, pracował jako monter i instalator urządzeń radiofonicznych. Nie myślał o ucieczce z kraju:
- (…) mnie chodziło o to, by po tych sześciu latach wojny zdobyć jakiś zawód - zacząć studia. To było najważniejsze. Łażenie po dachach i słupach i rozciąganie kabli nie było zbyt atrakcyjną pracą.
Wraz z żoną wyjechali na Śląsk, gdzie zaczął studiować chemię na Politechnice Gliwickiej. Po studiach zaproponowano mu pracę w katedrze chemii fizycznej Politechniki Śląskiej:
- (…) byłem młodszym asystentem, potem starszym, potem oczywiście chciałem zrobić doktorat. Ale warunkiem otwarcia przewodu doktorskiego było zdanie egzaminu z marksizmu-leninizmu. (…) Nie podszedłem do egzaminu. Nie mogłem się zmusić.
Mimo to, został w Instytucie Farb i Lakierów, gdzie pracował do emerytury.
W dniu 7 września 2014 roku, w 70 rocznicę swojego skoku do Polski, przy organizacyjnej pomocy Fundacji im. Cichociemnych Spadochroniarzy Armii Krajowej i żołnierzy Jednostki GROM - wykonał ponowny skok spadochronowy. Wprawdzie w tandemie, ale… mając 93 lata! Jest ostatnim żyjącym cichociemnym, co podkreśla tytuł wydanej o nim w 2016 roku książki - wywiadu rzeki: „Ostatni”.
Opowiadając swoje wojenne dzieje, pokazuje je jako historię zwykłego młodego człowieka, który został wplątany w wielkie wydarzenia:
- (…) wtedy byłem młody i po prostu chciałem się bić, trochę z nudów. Energia mnie rozpierała. Byłem gotów skoczyć nawet nie nad Polską, byle tylko działać. (…) Ja chciałem przeżyć przygodę i walczyć. To była moja motywacja. To nieustanne manifestowanie patriotyzmu i oddanie ojczyźnie… ja tego nie lubiłem, to bywa irytujące. Nie lubiłem tych deklaracji, że jest się gotowym zginąć za Ojczyznę. Ja chciałem żyć. Ginąć nie miałem zamiaru.
Podsumowuje też „po swojemu” ideę i rolę cichociemnych. Bardzo ciekawie i oryginalnie. Na pytanie autorów: „- Ma Pan poczucie wyjątkowości? Było was 316. Elita.” Odpowiedział:
- Nie. Analizowałem to wiele razy. My, tych trzystu szesnastu agentów, jako zwarta grupa może mielibyśmy sens. Bo szkolenie było bardzo dobre. Może moglibyśmy jakiś zamach przeprowadzić, jakąś akcję szczególnie dotkliwą dla wroga. Ale tak w pojedynkę czy małymi grupkami to co myśmy mogli na tej wojnie zdziałać? Rozrzuceni i w przestrzeni, i w czasie. Nie mieliśmy żadnego militarnego znaczenia. Moim zdaniem jedyne znaczące osiągnięcie było takie, że szła fama: że Londyn, polski rząd, że alianci, że Zachód nie zapomniał o okupowanej Polsce. I że ci w kraju nie są sami… Bo za nami rzeczywiście stały armie. Wolny świat. To chyba było ważne. Efekt psychologiczny. To moja opinia. (…) upieram się, że najważniejsze było pokazanie walczącym w Polsce, że ktoś o nich myśli. Teraz tak uważam.
Andrzej Wesół
Tekst ukazał się w nr. 7-8 "Podkarpackiej Historii"
Napisz komentarz
Komentarze