Z lotniska w Jasionce nie zanotowano co prawda spektakularnych ucieczek, ale w jednej z głośnych spraw z okresu stanu wojennego przewija się nazwisko rzeszowskiego pilota. Był nim absolwent tutejszego Ośrodka Szkolenia Personelu Lotniczego z pierwszego rocznika (1981) Andrzej Śmielkiewicz. Po zakończeniu studiów podjął on pracę w PLL LOT. Porwanie samolotu, w którym mimowolnie uczestniczył przypominało momentami sceny z filmu sensacyjnego.
12 lutego 1982 roku Śmielkiewicz - jako II pilot - znalazł się w składzie załogi AN-24 z 25 osobami na pokładzie, odbywającego rejs z Warszawy do Wrocławia. Nie wiedział, że kapitan Czesław Kudłek, wraz z obecnym w maszynie kolegą spadochroniarzem Andrzejem Barukiem już wcześniej zaplanowali ucieczkę na Zachód. O planach dowódcy dowiedział się dopiero pół godziny po starcie i po pewnym wahaniu – w zasadzie nie mając specjalnego wyboru - zgodził się na lot do Berlina Zachodniego.
Załoga poinformowała pasażerów, że z powodu manewrów wojskowych lotnisko we Wrocławiu jest zamknięte i muszą lecieć do Szczecina. Wieża w Warszawie została zaś poinformowana, że na pokładzie jest uzbrojony porywacz. Mimo braku zgody na zmianę kursu samolot znalazł się w przestrzeni powietrznej Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Załoga przeżyła chwile grozy, gdy po przekroczeniu linii Odry maszynę usiłowały przechwycić trzy myśliwce MIG: dwa wschodnioniemieckie i jeden radziecki, grożąc w razie nie podporządkowania się rozkazom zestrzeleniem.
Piloci zastosowali fortel. Przez radiostację dali znać, że będą lądować w Berlinie wschodnim. An-24 zniżył się do lądowania, wyciągając podwozie, by niemal w ostatniej chwili - po oddaleniu się samolotów wojskowych - gwałtownie poderwać się, przelecieć mur berliński i wylądować na lotnisku Tempelhoff w zachodniej części miasta.
Już na miejscu piloci musieli stawić jeszcze czoło obecnym w maszynie, uzbrojonym funkcjonariuszom Służby Bezpieczeństwa, którzy na dopiero po wyladowaniu zorientowali się w sytuacji i usiłowali wyważyć drzwi do kabiny. Kudłek i Barłuk zostali zaocznie skazani w Polsce na kary 15 lat więzienia. Śmielkiewicz zdecydował się na pozostanie na Zachodzie i dzięki temu, że oficjalnie był ofiarą, a nie sprawcą porwania, mógł nadal latać. Wyjechał do Stanów Zjednoczonych, gdzie pracował jako ceniony instruktor na Boeingach.
W polskiej prasie publikowano wymuszone oświadczenia pilotów PLL LOT, potępiających „haniebny i uwłaczający godności narodowej” czyn swych kolegów. Ciekawostką jest fakt, że w ramach odwetu na rodzinach porywaczy teść kapitana Kudłka został pozbawiony wysokiego stanowiska w korpusie lotniczym we Wrocławiu i przeniesiony - w zasadzie karnie - do pracy w Aeroklubie Podkarpackim w Krośnie.
(jas)
Napisz komentarz
Komentarze