Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
niedziela, 22 grudnia 2024 07:27
Reklama prosto i po polsku

30.08.1958 - wyrok na Józefa Kokota, mordercę rodziny Ulmów

Józef Kokot (z lewej) wraz ze swoim tłumaczem w czasie procesu. Fotografia pochodzi z "Nowin Rzeszowskich".

Latem 1958 roku opinię publiczną zelektryzował toczący się przed rzeszowskim sądem proces zbrodniarza wojennego Józefa Kokota. Od zakończenia wojny minęło kilkanaście lat, ale postać ta nadal mroziła krew w żyłach mieszkańców ziemi łańcuckiej. Świeży jeszcze w pamięci były jego krwawe wyczyny z okresu okupacji, zwłaszcza udział w zamordowaniu rodziny Ulmów z Markowej i ukrywanych przez nich Żydów. Kokotowi zarzucano zamordowanie co najmniej stu osób. W I instancji zbrodniarz usłyszał wyrok śmierci...

Na początku II wojny światowej, urodzony w Kobowie w Czechach volksdeutsch Józef Kokot, służył w Wehrmachcie. W 1940 r. został skierowany do żandarmerii i ostatecznie, w następnym roku, wysłany do Łańcuta, gdzie jego bezpośrednim przełożonym był Eilert Dieken, przedwojenny niemiecki policjant.

Postrach Łańcuta

W Łańcucie Kokot dał się szybko poznać z jak najgorszej strony. Stał się prawdziwym postrachem miasteczka i okolicy. Brutalnym oprawcą, na ochotnika zgłaszającym się do licznych zabójstw, pobić, wymuszeń i innych kryminalnych przewinień. Był klasycznym kryminalistą zdeprawowanym przez wojnę, sadystą mającym na swoim koncie liczne tragedie ludzkie, które niestety, nigdy nie będą do końca poznane i rozszyfrowane. Gdy po latach trafił przed oblicze polskiego wymiaru sprawiedliwości, odżyły tragiczne wspomnienia, zaś sam proces spotkał się z ogromnymi emocjami i zainteresowaniem społecznym. Po wojnie zdołał się zaszyć w Czechosłowacji, gdzie wytropiono go dopiero po 12 latach.

28 grudnia 1957 r. Ministerstwo Sprawiedliwości Czechosłowackiej Republiki Ludowej przekazało Prokuraturze Wojewódzkiej w Rzeszowie złapanego na własnym terenie zbrodniarza wojennego Józefa Kokota, urodzonego w 1921 r. w Koblovicach, z zawodu ślusarza. 13 stycznia w 1958 roku w „Nowinach Rzeszowskich” ukazał się komunikat wzywający świadków zbrodni Kokota do skontaktowania się z prokuraturą.  Osoby mające wiedzę na temat „dokonań” zbrodniarza proszone były o osobiste stawiennictwo lub nadesłanie pisemnych zawiadomień. Zgłoszenia przyjmowano w pokoju nr 20 Wydziału II Śledczego mieszczącego się wówczas przy placu Gwardii Ludowej. Krótki komunikat opatrzony był wykonanym w czasie okupacji zdjęciem Kokota w mundurze żandarma niemieckiego.

 14 lipca 1958 roku na łamach rzeszowskiej gazety redaktor Julian Woźniak donosił o rozpoczynającym się przed tutejszym sądem procesie zbrodniarza. Oskarżony stwierdził, że nie włada dobrze językiem polskim, więc przydzielono mu tłumacza Wilhelma Morawetza. Wiemy jednak, że Kokot mówił aż trzema językami: czeskim, niemieckim i polskim. Wiemy to z powojennych zeznań świadków w sprawie tego człowieka, zbieranych zresztą na potrzeby opisywanego tutaj procesu. Czyżby była to zasłona dymna przygotowana przez obrońcę oskarżonego, Emila Górnickiego i obrońcę posiłkowego Jan Ochała? Prokuratorem - oskarżycielem został Andrzej Grzyś.

Przed sądem

Przewodniczący składu sędziowskiego Ludwik Rybarczyk odczytał akt oskarżenia zarzucający Józefowi Kokotowi dokonanie 43 czynów zbrodniczych, w których śmierć poniosło około 150 osób pochodzenia żydowskiego i polskiego. Red. Woźniak relacjonował:

- Oskarżony początkowo słuchał słów sędziego w skupieniu, a następnie pochyla głowę i wpatruje się w podłogę. Do większości zarzucanych mu aktem oskarżenia czynów Józef Kokot nie przyznaje się.

Po odczytaniu aktu oskarżenia zakończono pierwszy dzień procesu Kokota wyznaczając dzień 15 lipca następnym. Przewidywano, że proces potrwa około 13 dni. Bilety wstępu na salę sądową kolportowane były w sekretariacie na I piętrze IV Wydziału Karnego Sądu Wojewódzkiego w Rzeszowie od godziny 8:00. W chwili procesu Józef Kokot miał 37 lat, był szczupły, miał rozwichrzoną czuprynę – tak zapamiętał go red. Woźniak.

Drugiego dnia procesu oskarżony wyjaśnił sędziom, że jego nazwisko powinno pisać się przez jedno „t”, a nie przez dwa, jak dotychczas miało to miejsce w akcie oskarżenia i prasie. We wszystkich bowiem komunikatach przed 15 lipca 1958 r. nazwisko Czechosłowaka zapisywano „Kokott”. Trzeba też zwrócić uwagę, iż w dokumentach okupacyjnych nazwisko tej osoby zapisywane było z podwójnym „t”. Świadczy też o tym podpis Kokota złożony pod dokumentem z 1941 r.  

Proces Kokota toczący się w rzeszowskim sądzie zgromadził rekordową liczba widzów chcących zmierzyć się twarzą w twarz z oskarżonym. Niektórzy pałali chęcią zemsty, inni zaś chcieli spojrzeć mu prosto w oczy i zapytać dlaczego? Jedni z pewnością przebywając na jednej sali sądowej ze zbrodniarzem II wojny światowej, leczyli w ten sposób swoje traumy związane z tym człowiekiem. Podczas wojny nie mieli możliwości, a z pewnością i odwagi powiedzieć, choć szeptem, co o nim myślą. Wzbudzał on przecież powszechny strach.

Józef Kokot nie przyznawał się do zarzucanych mu czynów, klasycznie zasłaniając się służbą, rozkazami, stresem wojennym, a także innymi okolicznościami. Przed sądem pojawiali się coraz to nowi świadkowie i osoby pokrzywdzone przez Kokota. Ten niewzruszenie, a być może i z pewną dozą emocji, odrzucał słowa swych oskarżycieli.

Podczas procesu wyszły na jaw niemal wszystkie najważniejsze sprawy, w których Józef Kokot pełniąc służbę żandarma w Łańcucie był wplątany. Pojawiła się sprawa zabójstwa żydowskiej rodziny Kreszerów. Ponadto przewijająca się w wielu zeznaniach świadków podczas przygotowywania się do procesu Kokota sprawa zabójstwa na dziedzińcu sądowym w Łańcucie Polki Anieli Nizioł, która niosła pomoc przedstawicielom lokalnej społeczności żydowskiej. Kokot odrzucił oskarżenia zabójstwa w Brzózie Stadnickiej Bolesława Decowskiego. W wielu przypadkach zasłaniał się nieobecnymi na sali sądowej inni żandarmami w tym Wilde, Krischerem, Eberlem lub Dziewulskim. Skład sędziowski podtrzymywał, że Kokot jest sprawcą masowych morderstw na terenie Łańcuta i okolicznych miejscowości, gdzie formalnie pełnił służbę.

Zbrodnia na rodzinie Ulmów

Po czterech dniach procesu Józef Kokot przyznał się częściowo do winy, m.in. do zabójstwa dziesięciu więźniów pochodzenia żydowskiego w Wysokiej koło Łańcuta. Miało to miejsce około trzy tygodnie przed śmiercią rodziny Ulmów z Markowej, zbrodni w której przecież Kokot uczestniczył. Dzisiaj budzą niebywałe zdziwienie słowa oskarżonego, którego dopytywano o sprawę zabójstwa mężczyzny i dziecka zastrzelonych na łańcuckim cmentarzu żydowskim. Kokot miał powiedzieć:

- Nie zrobiłem tego i nigdy by tego nie zrobił. Dzieci były, są i będą moją słabą stroną. Co wówczas miał na myśli Kokot? Przecież 24 marca 1944 r. uczestniczył w zbrodni dokonanej na polskiej rodzinie z Markowej oraz ukrywających się w ich domu ośmioosobowej grupie Żydów z rodziny Goldman. Wśród zabitych siedmiu dzieci (szóstki polskich i jednego żydowskiego), troje, względnie czworo, zostało zastrzelonych z ręki Józefa Kokota. Znaczące w tej sprawie miały zeznania Teofila Kielara, ówczesnego sołtysa wsi, a także braci Józefa Ulmy, Władysława i Antoniego. Ci dwa ostatni jako jedni z pierwszych zareagowali na komunikat prokuratury w „Nowinach Rzeszowskich”, a ich zeznania dołączono jako jedne z głównych spraw oskarżających czechosłowackiego byłego żandarma niemieckiego.

Sprawa zabójstwa Ulmów byłą jednym z najistotniejszych wątków procesu. W akcie oskarżenia znalazł się szczegółowy opis zbrodni dokonanej 24 marca 1944:

- Około godz. 1 po północy Edward Nawojski wraz z trzema innymi furmanami, żandarmerią i policją granatową pojechali w kierunku Soniny. Wśród żandarmów był wtedy Kokot i Dziewulski. Przed wjazdem do Markowej, na uboczu w odległości około 400 metrów od drogi stały zabudowania gospodarcze, przed którymi żandarmi zatrzymali furmanki i udali się w ich kierunku wraz z policją (...). Po kilku minutach w obrębie zabudowań padło kilka strzałów. W tym czasie jeden z żandarmów podszedł do furmanów, polecił im jechać do ogrodu w obrębie wspomnianych zabudowań, następnie przeprowadził ich na podwórze, gdzie kazał się przyglądać temu, co się będzie działo. Po wejściu na podwórze Nawojski spostrzegł zwłoki zastrzelonego mężczyzny. Po chwili zza domu wyprowadzono kolejno kilka osób narodowości żydowskiej – w tym dwie lub trzy Żydówki i zastrzelono je. W rozstrzeliwaniu tych Żydów brał udział również Kokot, który osobiście zastrzelił jednego z nich. Następnie żandarmi wyprowadzili z mieszkania małżeństwo narodowości polskiej i również zastrzelili je na podwórzu. Po zastrzeleniu owego małżeństwa żandarmi odbyli krótką naradę co zrobić z dziećmi. (...) Szef żandarmerii dał rozkaz zastrzelenia dzieci. Wówczas Kokot osobiście wyprowadził z mieszkania dwoje dzieci, pchnął je na ziemię i zastrzelił. Później na miejsce egzekucji przyszli miejscowi chłopi, którzy pochowali zwłoki rozstrzelanych. Przed tym wynieśli oni kilka trupów ze strychu.

Oskarżony gubi się w zeznaniach

Ilość materiału nagromadzonego na Józefa Kokota, a szczególnie w okresie od zatrzymania, przekazania go przez stronę czechosłowacką do rozpoczęcia procesu, przytłaczała. Były żandarm gubił się w zeznaniach, mylił fakty, przed sądem mówił co innego, niż to co stwierdził podczas przesłuchania przed procesem. Był zmuszany przez sędziego Rybarczyka do precyzowania lub prostowania nieścisłości. W ogniu pytań zasłaniał się niepamięcią, innymi żandarmami, których nazwiska już wcześniej przytoczył, a nawet chorobą nerwową, którą nabawić się miał po tym, kiedy w 1942 r. został pobity przez Gestapo. Musiał wówczas poddać się kuracji szpitalnej w Rzeszowie.

Próbom wybielenia się oskarżonego przeczyły zeznania świadków. Na sali sądowej pojawił się Michał Nizioł, mąż zamordowanej Anieli. Ponadto Kazimierz Świętonioski zeznający w sprawie rodziny Kreszerów.

- Tak, to jest ten sam! Nie mam najmniejszych wątpliwości że to oskarżony Kokot zastrzelił moich synów - zeznawała w piątek 25 lipca 1958 roku Katarzyna Murias, matka Józefa i Bronisława Muriasów zabitych w przydomowym ogrodzie. W relacji prasowej z tego dnia procesu ukazała się fotografia przedstawiająca skutego Józefa Kokota. Prowadzą go dwaj funkcjonariusze MO.

Tytuły kolejnych tekstów ukazujących się w ówczesnych odzwiercedlały przebieg i atmosferę procesu: „Niezbite dowody świadków - ohydne morderstwa dokonane przez Józefa Kokota”, „Dalsze obciążające Kokota zeznania światków”, „Zeznania światków obnażają perfidną działalność >diabła łańcuckiego<”, „Świadkowie ujawniają dalsze szczegóły morderstw popełnionych przez Kokota”, „Kokot nie przebierał w środkach i metodach mordując ludność - stwierdzają dalsi świadkowie”.

To już jest koniec

Józef Kokot zmiażdżony przytłaczającymi go zeznaniami świadków, a co najważniejsze, powtarzalnością się tychże historii, był zmuszony pogodzić się z faktem, że nie uniknie kary. Na jaw wychodziły przerażające historie mówiące o ekscesach Kokota na ulicach Łańcuta, biegającego w szale, z podkasanymi rękawami, pistoletem w ręku i zakrwawionymi butami, strzelającego wówczas do niemal wszystkich napotkanych na swej drodze. To wtedy opinia publiczna dowiedziała się, że zgłaszał się na wolontariusza do likwidacji getta w Rzeszowie oraz wiele innych świadectw zezwierzęcenia tego człowieka.

28 sierpnia zrezygnowany i… płaczący Kokot wygłaszał swoje ostatnie, procesowe słowa:  ostatnie słowa Kokota:

Dwa dni później, w sobotę 30 sierpnia 1958 r. o godzinie 11:00, przed południem, wobec oskarżonego odczytano wyrok.

- Za wszystkie swoje zbrodnicze czyny, za zamordowanie dziesiątek osób narodowości polskiej i żydowskiej - Józef Kokot został skazany na karę śmierci - informowały :Nowiny Rzeszowskie”. Wysłuchując wyroku Kokot ponownie płakał.

Epilog

Ogrom zbrodni Józefa Kokota i oczekiwania opinii publicznej uzasadniały wydanie wyroku skazującego na śmierć. Zapewne w pierwszych latach po wojnie były żandarm nie uniknąłby stryczka. Szczęśliwie jednak dla niego okres najsurowszych rozliczeń z okupacyjną przeszłością przeżył on ukrywając się w Czechosłowacji. W okresie, gdy wreszcie trafił przed oblicze Temidy mógł już liczyć na łagodniejsze potraktowanie.

Zabiegi obrońców przyniosły skutek. Decyzją Rady Państwa Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej karę śmierci zamieniono na dożywotnie pozbawienie wolności, później 25 lat więzienia. Na wolność Kokot już nie wyszedł. Zmarł w więzieniu Raciborzu w 1980 roku, w wieku 59 lat.

Jakub Pawłowski

Artykuł ukazał się w nr. 9-10/2019 "Podkarpackiej Historii" 


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

pol 06.09.2023 09:39
bez znaczenia.....po wyjściu na wolność i tak zostałby skasowany.

Joanna Krzysztofowa Kąkolewska 03.09.2023 01:44
Komentarz usunięty

Joanna Krzysztofowa Kąkolewska 03.09.2023 01:44
Komentarz usunięty

Joanna Krzysztofowa Kąkolewska 03.09.2023 01:44
Komentarz usunięty

nikt 29.01.2022 18:25
Przecież to, że ta menda zdechła w więzieniu wiele lat po wojnie, to było dla niego większą karą niż parę chwil bólu na stryczku. Świadomość gnicia w polskim więzieniu dziesiątki lat po zakończeniu wojny, kiedy wielu jego kumpli po fachu dożywało sobie spokojnej starości w Niemczech, musiała być dla niego męką.

Def 08.07.2021 23:09
Powinien być po staropolsku wbity na pal! Powinien zdychać 3 dni za swoje czyny!

Janek 28.12.2020 13:05
Jak mogła Rada Państwa skorzystać z prawa łaski wobec takiego mordercy, kiedy skazywano na śmierć za bzdury w porównaniu z jego zbrodniami.

Harnas 24.03.2020 09:27
Mordercow ulaskawiali wtedy na kare smierci skazywano ludzi handlujacy miesem nielegalnie. Dzis potomkowie tych sedziow maja w d.. ofiary i rozniez wydaja wyroki wg swojego widzimisie czy interesu.

Reklama