Franciszek Frodyma był dumą mieszkańców rodzinnych Pułanek i nieodległego Frysztaka. Gdy nad tymi okolicami pojawiał się samolot, wszyscy byli przekonani, że to Franek. Miejscowi Żydzi narzekali, że przez niego tracą, bo jak pojawia się samolot, patrzą z zaciekawieniem w niebo, a wtedy tutejsi złodziejaszkowie kradną im towar z kramów…
Z zachowanych materiałów wiemy, że Franciszek Frodyma urodził się 21 lutego 1909 roku w Pułankach koło Frysztaka. Jego ojciec zginął na froncie polsko-bolszewickim w 1920 roku. Wychowywany był przez matkę i ojczyma. Wraz z przyrodnimi siostrami od dziecka pomagał w prowadzeniu gospodarstwa rolnego.
Orzeł ze “szkoły orląt”
Najpierw skończył szkołę w Pułankach, później we Frysztaku.Chodził do renomowanego gimnazjum imienia króla Stanisława Leszczyńskiego w Jaśle, maturę zdał w jednej ze szkół w Warszawie. Zdecydował się na karierę wojskową. We wrześniu 1929 roku rozpoczął naukę w Szkole Podchorążych w Ostrowii Mazowieckiej. Półtora roku później został przeniesiony do Szkoły Podchorążych Lotnictwa – słynnej “szkoły orląt” w Dęblinie.
Zachował się patent oficerski Franciszka Frodymy. W dokumencie datowanym na 6 sierpnia 1933 czytamy: “Na wniosek Ministra Spraw Wojskowych, stwierdzający, że Pan Frodyma Franciszek posiada przygotowanie wojskowe i zalety właściwe powołaniu oficera, oraz mając przeświadczenie, że wszędzie i zawsze okaże się godnym stopnia oficerskiego i gotów będzie wszystko poświęcić ku dobru i chwale Ojczyzny, mianuję go podporucznikiem w korpusie aeronautyki”. Poniżej widnieje podpis prezydenta RP Ignacego Mościckiego. Franciszek Frodyma został obserwatorem lotniczym.
Młodego podporucznika przydzielono do 21. eskadry liniowej 2. pułku lotniczego w Krakowie,gdzie latał na samolotach breguet XIX. W tym samym czasie przeszedł kurs podstawowego pilotażu w Dęblinie. Na krótko wrócił do Krakowa, skąd z kolei trafił na wyższy kurs pilotażu w Lotniczej Szkole Strzelania i Bombardowania w Grudziądzu. Po ukończeniu kursu najpierw latał na lublinach R-XIIIC w 26.eskadrze towarzyszącej, a później na potezach XXV w 62. eskadrze liniowej 6.pułku lotniczego we Lwowie.
Nie zdążył do Rumunii
Franciszek był przez przełożonych uważany za doskonałe go pilota. Cały czas się kształcił. Jego umiejętności postanowiono wykorzystać w szkoleniu młodego narybku polskiego lotnictwa – ludzi, którzy kilka lat później pokazali swój lotniczy kunszt i odwagę, chociażby w bitwie o Anglię.
Podporucznik Franciszek Frodyma trafił do Centrum Wyszkolenia Oficerów Lotnictwa w Dęblinie, gdzie odbył kurs instruktorski, później został przydzielony do Szkoły Podchorążych Rezerwy Lotnictwa w Sadkowie koło Radomia, gdzie dowodził plutonem szkolnym.
O szczegółach losów Franciszka Frodymy po wybuchu wojny z Niemcami mamy szczątkowe informacje. Gdy hitlerowcy silnie bombardowali lotniska wojskowe, zapadła decyzja o ewakuacji lotnictwa w kierunku południowo-wschodnim, ku granicy z Rumunią. Nie udało mu się wydostać z kraju. Prawdopodobnie 18 lub 19 września wraz z kolegami wpadł w rejonie Stanisławowa w ręce Sowietów wkraczających na wschodnie tereny Polski. Wiemy, że najpierw trafił do obozu przejściowego w Szepietówce, a w grudniu 1939 roku został przewieziony do obozu jenieckiego w Starobielsku.
Mieszkająca w Pułankach siostra porucznika, Mieczysława Jamróg, pieczołowicie przechowywała pamiątki po bracie. Wśród nich zachowana, a w latach minionego systemu skrzętnie ukrywana, korespondencja z obozu w Starobielsku. Pierwsza kartka pocztowa przyszła jeszcze w grudniu 1939 roku, gdy jeńcom pozwolono na ograniczony, korespondencyjny kontakt z rodziną. Pisał, że jest zdrowy i jest mu dobrze. 20 stycznia 1940 roku wysłał kolejną kartkę o podobnej treści. Na szczegółowe opisy warunków w niewoli nie pozwalała sowiecka cenzura.
Ostatnim znakiem życia porucznika Franciszka Frodymy jest list datowany na 24 lutego 1940 r. Pisze w nim do rodziców m.in.: “dziękuję Wam serdecznie za kartkę, którą otrzymałem tydzień temu, i dziś dopiero mogę na nią odpisać. Ucieszyłem się bardzo, że jesteście zdrowi i cali, gdyż różnie mogło być. (…) Ja siedzę tu w dalszym ciągu i sam nie wiem naprawdę jak długo, mam nadzieję, że się to skończy. Czuję się zdrów i wypoczęty, na żadne roboty nie chodzę”. W dalszym ciągu listu prosi o przekazanie kilku osobom pewnych informacji, pozdrawia znajomych. Wierzył, że wyjdzie cało z tej nieszczęsnej sytuacji, w której znalazł się wraz z tysiącami towarzyszy broni.
Nadzieja tliła się przez lata
Od chwili otrzymania ostatniego listu rodzina nie miała żadnych informacji o losie swego bliskiego. W 1943 roku, gdy Niemcy ogłosili odnalezienie masowych grobów polskich oficerów w Katyniu, najbliżsi szukali jego nazwiska na publikowanych w gadzinowej prasie listach. Nie było go. Przez lata tliła się więc nadzieja, że jednak przeżył, że gdzieś żyje. Po otwarciu sowieckich archiwów na początku lat 90. na jaw wyszła tragiczna prawda.Pośmiertnie awansowany do stopnia kapitana Franciszek Frodyma został zamordowany między 5 kwietnia a 12 maja 1940 roku w kazamatach NKWD w Charkowie. Jego szczątki wraz z tysiącami kolegów spoczywają w zbiorowej mogile w podcharkowskiej wsi Piatichatki…
sj
Napisz komentarz
Komentarze