Przebywający w Bratkowicach – wsi pod Rzeszowem – oddział „Pinierzug” składał się z porucznika, czterech podoficerów i 30 żołnierzy. Jednym z podoficerów był 28-letni, pochodzący z węgierskiego komitatu (województwa) Szilágy, dzisiaj znajdującego się w północno-zachodniej Rumunii, wachmistrz Emerich Zygmunt Diószegi. Jak relacjonowali później dziennikarze był on gorliwym służbistą, przez przełożonych i kolegów lubianych, ale dla podwładnym „szorstkim i przykrym”. Metody stosowane przez niego wobec żołnierzy uznawano wręcz za przejawy sadyzmu.
Feralnego dnia Diószegi zarządził na godzinę 8 rano przegląd koni i oporządzenia. Kilka dni później „Kuryer Rzeszowski” tak przedstawiał przebieg wydarzeń:
- Rano więc ustawiwszy się w szeregu, oczekiwali żołnierze p. wachmistrza z wyglancowanymi, wypolerowanymi i wysmarowanymi „na gorąco” rekwizytami. Ile pracy kosztuje wyczyszczenie rekwizytów żołnierza, by je można przedłożyć do wizyty fachowemu człowiekowi, ten tylko wie, kto to sam załatwiał. Wachmistrz z roboty tej nie był zadowolony, skutkiem czego za karę zarządził tego dnia na 11. godzinę drugą wizytacyę tj. broni. Ta jednak również go nie zadowoliła. Wytknął więc jednemu huzarowi, że nie miał należycie wyczyszczonej broni, na co tente miał mu grubiańsko odpowiedzieć.
W tym momencie zirytowany wachmistrz uderzył huzara w brzuch z taką silą, że ten padł na ziemię. Wijąc się z bólu żołnierz zaczął wołać o pomoc. Diószegi dobył wówczas szabli i uderzył innego podwładnego po rękach. Ranny żołnierz również dobył broni i rzucił się na wachmistrza. To samo zrobili pozostali. Podoficer zdając sobie sprawę z grozy sytuacji uciekł między konie próbując się bronić przed rozwścieczonymi huzarami. Ich przewaga była jednak za duża. Po otrzymaniu kilku cieć w głowę padł na ziemię i zmarł z wykrwawienia.
Wszyscy uczestnicy zdarzenia zostali aresztowani i osadzeni w wojskowych aresztach w Rzeszowie. Także podoficerowie, którzy według pierwszych relacji co prawda nie brali udziału w linczu, ale biernie stali z boi nie interweniując. Sprawę przekazano do rozpatrzenia sądowi wojskowemu w Przemyślu, który przyjął, że było to zaplanowane wcześniej zabójstwo.
1 maja w cmentarzu rzeszowskim, z wojskowymi honorami, pochowano zabitego wachmistrza. Jak donosił „Kuryer Rzeszowski” wzięło w nim udział wielu przełożonych i kolegów tragicznie zmarłego. Mowę pogrzebową wygłosił wachmistrz Jan Szmereceanyi, na trumnie kwiaty położył m.in. bezpośredni przełożony podoficera, porucznik Schmid de Foidvar.
Proces
Śledztwo w sprawie wydarzeń w Bratkowicach, jak i późniejszy proce, zostały przez władze wojskowe utajnione. Mimo to strzępy informacji docierały do prasy, wzbudzając ogromne zainteresowanie opinii publicznej. Przeważało wręcz współczucie dla sądzonych żołnierzy, których przedstawiano bardziej jako ofiary sadystycznych stosunków w armii austro-węgierskich, nie jako morderców.
W ukazującym się dwa razy w tygodniu „Kuryerze Przemyskim” z 30 maja 1895 roku opublikowany został list, który redakcja otrzymała od – jak zapewniała – „osobistości poważnej i na wiarę zasługującej”. Autor w bardzo negatywnym świetle przedstawiał zamordowanego:
- Otóż ubity wachmistrz Diosziga był okrutnikiem, jakich podobno nie wielu na świecie. Bił, kaleczył, mordował żołnierzy i konie, bez żadnej nieraz słusznej przyczyny. Jak zwierzęce miał ten człowiek usposobienie, jak okrutnie pastwił się nad „swoimi podwładnymi”, trudno zaiste opisać. Za najmniejszą drobnostkę wieszał żołnierzy do góry nogami, a kiedy nasycił już oczy męczarnią zczerniałych i konających, wtedy kazał odwiązywać. W zimie zmuszał żołnierzy stawać na czworakach w śniegu, następnie siadał im na barki i jeździł w ten sposób na tych rumakach, bijąc ich po głowie szpicrutą, a kopiąc i kalecząc ostrogami po nogach i brzuchu. To są jeszcze znęcania najmniejsze, lecz gdyby władza wojskowa wysłała komisyę do Bratkowic i ta wezwała na świadectwo włościan, którzy na to patrzyli, znalazłoby się więcej. Okrutnym był Dioszigi i okrutną zginął śmiercią. W chwili kiedy uderzył z pałaszem na jednego z żołnierzy, przebijając mu brzuch i kalecząc rękę, rzuciła się na niego reszta ciemiężonych i zasiekła pałaszami. Sąd wojskowy, tak mówią, ma wydać wyrok śmierci. Ten jednak co nie tylko na czyny spogląda, ale i serca przenika, inny podobno wyrok wyda. Wszyscy tutaj czują litość dla nieszczęśliwych więźniów.
Sprawa wyszła daleko poza granice Galicji. Ogromne emocje wzbudziła – co oczywiste – na Węgrzech. Pisała o niej niemieckojęzyczna gazeta budapesztańska „Pester Lloyd” wyrażając na swych łamach zdumienie, że „potwór taki, jakim był Diosegi mógł latami bezkarnie znęcać się nad podwładnymi. W Przemyślu i Rzeszowie specjalnie zjawił się korespondent innego dziennika węgierskiego „Pesti Napló” – Saolomon Odeon. Jego relacje wywołały nad Dunajem wielkie poruszenie. W obronę huzarów zaangażowali się tamtejsi politycy i członkowie węgierskiego parlamentu.
Wyrok sądu garnizonowego w Przemyślu zapadł 4 października. Był utajniony. „Kuryer Przemyski” z 10 października 1895 roku opierając się na swych źródłach sądowych podawał, że sądzono 25 osób. Według gazety dwóch podsądnych: podoficera i huzara skazano na karę śmierci, ośmiu na kary więzienia, zaś piętnastu uwolniono od winy i wypuszczono trzy dni później z aresztu garnizonowego. Czasopismo podawało nazwiska zwolnionych: Jan Kos, Jan Lacsni, Aleksander Kalman, Stefan Korponai, Jan Kuzma, Jan Csuka, Jan Csida, Józef Karkusz, Jan Takacs, Józef Ose, Jerzy Juchacs, Jan Rasztovsky, Józef Szabo, Stefan Orosz, Michał Henyel. Gazeta informowała, że wyrok został przedłożony ówczesnemu komendantowi Twierdzy Przemyśl marszałkowi polnemu porucznikowi Julianowi Adolfowi von Roszkowskiemu.
Informacje podawane przez „Kurier Przemyski” okazały się mocno nieścisłe. Wyrok był znacznie surowszy. Już trzy później gazeta prostowała:
- Zasądzono 15 huzarów i wszystkich na karę śmierci; dziewięciu przez powieszenie, sześciu przez rozstrzelanie, tak nam dzisiaj z źródła wiarygodnego doniesiono. Urzędownie nie jest wiadomem, ponieważ wyrok otacza tajemnica, nie wolno przed prawomocnością wyjawić wyrok ani audytorowi ani członkom trybunału. Tę smutną wiadomość podajemy z zastrzeżeniem, jako bardzo a bardzo do prawdy zbliżoną pogłoskę.
W kolejnym numerze „Kuryer” uściślał:
- Wyrok śmierci zostanie najprawdopodobniej utrzymany w swej mocy tylko co do trzech z zasądzonych, a to 2 podoficerów i jednego żołnierza, ponieważ obaj podoficerowie mieli namówić żołnierzy do zamordowania wachmistrza Dioszegiego, a następnie, gdy ci się już rzucili z pałaszami na niego, zachęcać aby cięli dobrze, zaś żołnierzowi udowodniono, iż z początku płazował tylko, następnie powolny wezwaniu podoficerów poprawił szablę w ręku i godził ostrzem. Resztę 12 huzarów przedstawiono do ułaskawienia.
Jak widać z ówczesnych relacji prasowych, na skutek braku informacji rozbieżności dotyczyły nawet liczby sądzonych. Pierwotnie pisano, że aresztowani byli wszyscy podoficerowie i huzarzy obecni w Bratkowicach (czyli 33 osoby), później pojawiały się liczba 25 aresztowanych, wreszcie 30.
Surowy wyrok wywołał wzburzenie. Krytykowano też utajnienie danych dotyczących skazanych. Socjalistyczny, krakowski tygodnik „Naprzód” apelował:
- Publiczność mająca braci i synów przy wojsku nie ma nawet żadnych wiadomości o tem, czy 15 młodych żołnierzy ma zginąć czy nie! Żądamy od władz wojskowych wyjaśnień, bo służba wojskowa każdego dotyczy i nikt nie jest pewien czy jego bratu lub synowi coś podobnego się nie wydarzy.
Z niecierpliwością czekano więc na doniesienia z Wiednia, gdzie sprawa trafiła do rozpatrzenia w drugiej instancji przez Wyższy Trybunał Wojskowy. Wyrok zapadł 2 marca 1896. Znacznie zmieniał on wcześniejszy wyrok sądu przemyskiego. Na karę śmierci został skazany już tylko jeden z oskarżonych: podoficer Boros. Po 18 lat więzienia dostali podoficer Baresi oraz huzarzy Divianski i Pohanka, 16 lat – Benne, 15 lat – Koebel i Frazsi, 12 lat - Genczansky, 8 lat – Habel i Gymkovies, 7 lat – Wilhan, Mag i Hubo, 5 lat – Nagy i Galb. Jeden huzar usłyszał wyrok 4 miesięcy ścisłego aresztu, piętnastu trzech miesięcy aresztu. Skazanym zaliczono w poczet kar areszt śledczy.
Jak donosiła prasa, huzarzy wysłuchali wyroku w spokoju. Skazanemu na śmierć Borosowi „nie drgnął ni muskuł”. Kiwnął głową na znak, że zrozumiał, po czym zerwał gwiazdki z kołnierza munduru i rzucił je na ziemię. Termin egzekucji wyznaczono za cztery dni, na 6 marca, godzinę 7 rano. Skazańcowi pociechy religijnej udzielił pastor ewangelicki z Krakowa, pozwolono mu na telegraficzne powiadomienie rodziców o werdykcie sądu. Z godnością szykował się na śmierć.
Rodzice Borosa natychmiast podjęli działania, by uratować syna. Dotarli na dwór cesarski błagając o łaskę. Jak relacjonowała prasa „szlachetny monarcha ulitował się nad ojcem i matką, zamienił karę śmierci na karę więzienia”. Skazaniec był ocalony. Dalszych losów jego i innych oskarżonych niestety nie znamy.
Krwawa bitwa w „Bośni”
O ile wydarzenia w Bratkowicach związane były z nieludzkim traktowaniem podwładnych przez wachmistrza i z tego powodu były usprawiedliwiane, o tyle faktem jest, że w miejscowościach, gdzie stacjonowało wojsko były duże problemy z utrzymaniem w ryzach żołnierzy. Niemal na porządku dziennym były rozróby i bijatyki, zaś do najbardziej krewkich zaliczani byli właśnie węgierscy huzarzy.
„Kuryer Rzeszowski” obszernie informował chociażby o dantejskich scenach do jakich doszło 21 kwietnia 1895 roku w karczmie „Bośnia” po wschodniej stronie Wisłoka, gdzie nader często zaglądali żołnierze. Tego dnia doszło tu prawdziwej bitwy między zantagonizowanymi huzarami a piechurami. Tygodnik tak opisywał przebieg zdarzeń:
- O godzinie 8. po południu zaczęto się bawić na dobre – popijać i tańczyć. Goście rekrutowali się z z żołnierzy pułku huzarów nr 6 i pułków piechoty nr 40. i 90. Z pierwszej branży przeważali podoficerowie – a wszystkie branże w towarzystwie piękniejszej połowy rodu ludzkiego. Towarzystwo zwiększało się z każdą chwilą. O godzinie 6. wieczorem „sala” gościnna „Bośni była już przepełnioną. Nie mogli się razem pomieścić a koniecznie chcieli wszyscy tańczyć. Ta żądza wirowania zepsuła całą harmonię. Początkowo zaczęli się wypychać aż za drzwi – za drzwiami zaś czubić bez wyjęcia „żelaza”. Husarzy koniecznie chcieli sami zostać i wystąpili przeciw piechocie z obu pułków. Tych ostatnich ilość przeważała i ustąpić nie chcieli. W czasie burzliwych rozpraw zdarzyło się, że jeden huzar poczuł dość namacalnie dłoń jakiegoś „piechura” na swojej twarzy, huzarzy więc, nie czując się na siłach do odpowiedniego pomszczenia tej zniewagi, wysłali jednego z pomiędzy siebie po „kamratów” do swoich koszar i ci w jednej chwili jak jeden mąż stawili się bez mundurów, a nawet bez czapek, ale każdy uzbrojony w pałasz. Liczba ich doszła do 60. Widząc nadciągającą pomoc jeden z pomiędzy huzarów, kapral, wyciągnął szablę i zaczął na wszystkie strony rąbać – inni poszli za jego przykładem. Piechota kłuła swymi „nożykami”.
Wkrótce do karczmy nadciągać zaczęły patrole z pułków piechoty każdy z oficerem i ośmioma ludzi. Aresztowali huzarów. Ale w tym momencie dotarł też patrol z pułku huzarów, który natarł na piechurów odbijając aresztowanych. Doszło do prawdziwej bitwy na bagnety i pałasze. Rozróba skończyła się wtedy, gdy huzarzy wyciągnęli karabiny, piechota postanowiła odstąpić.
W galicyjskich dziennikach wkrótce ukazały się sensacyjne informacyjne z których wynikało, że w bitwie zginęło trzech żołnierzy. To akurat okazało się nieprawdą, ale faktem jest, że do szpitala trafiło wielu poważnie rannych. Tego samego dnia jeszcze w dwóch innych miejscach dochodziło do starć między żołnierzami. Bezpośrednio po zdarzeniach władze garnizonu rzeszowskiego wydały zarządzenie, że żołnierzom piechoty nie wolno pod groźbą surowych kar chodzić na wschodni brzeg Wisłoka, huzarom zaś na zachodni.
Napisz komentarz
Komentarze