W nocy z 5 na 6 lipca 1940 roku, na wzgórze „Gruszka” nieopodal Tarnawy Dolnej hitlerowcy przywieźli ponad setkę Polaków skazanych na śmierć za próbę nielegalnego przedostania się na Węgry. Padły salwy karabinowe. Była to jedna z pierwszych i największych masowych zbrodni okupanta na tym terenie.
Po klęsce w kampanii wrześniowej przez tereny ziemi sanockiej przedzierały się tysiące osób, które nie mogąc pogodzić się z utratą niepodległości, pragnęły przedostać się przez nieodległą granicę węgierską o formujących się we Francji wojsk polskich. Pomagały im w tym naprędce organizujące się w terenie punkty kontaktowe. Doskonale zdawały sobie z tego sprawę władze okupacyjne, które wszelkimi sposobami usiłowały przeciwstawiać się temu zjawisku i likwidować kanały przerzutowe.
Droga na Węgry
Próby przedostania się przez zieloną granicę na tereny Słowacji, wcielone do Węgier, podejmowali wojskowi z rozbitych oddziałów, którym udało się uniknąć niewoli i patriotycznie nastawiona młodzież. Niestety, zwłaszcza w pierwszym okresie przerzutów, wiele takich prób było nieudanych. Na przeszkodzie stawała nieznajomość terenu, słabo zorganizowana jeszcze sieć kurierska, nasycenie oddziałami niemieckiego wojska i policji, po części także nieprzychylna wobec uciekinierów z Generalnej Guberni postawa części miejscowej ludności, zwłaszcza Ukraińców o nacjonalistycznych poglądach.
Chwytanych „węgierników” – jak ich określano transportowano najczęściej do więzień w Sanoku, Jaśle, Dukli. Tu czekali na swój los. W kwietniu 1940 roku w sanockim więzieniu przebywało 619 więźniów. W większości ujętych na „zielonej granicy”. Z początkiem tego roku, w ramach „AB” – likwidowania „elementów niebezpiecznych” dla okupanta, zaczęto opóźniać więzienia.
14 czerwca 1940 roku kilkudziesięciu więźniów z Sanoka, po uprzednim przetransportowaniu ich do Tarnowa, znalazło się w pierwszym transporcie do Oświęcimia. Z kolei początkiem lipca Niemcy zdecydowali się w ramach „opróżniania” więzienia na wymordowanie części tu osadzonych.
Na miejsce kaźni
Niedługo przed egzekucją, w sanockim więzieniu zebrał się niemiecki sąd doraźny, organizując parodię procesu więźniów. Kilkuminutowe rozprawy kończyły się jednym wyrokiem: karą śmierci. Przejmujący opis ostatnich godzin życia ponad setki patriotów zamieścił w kwietniu 1970 roku krakowski „Dziennik Polski”:
- Wszystkich 115 skazańców umieszczono w oddzielnej celi. Działy się tam straszne sceny. W przeróżny sposób żegnali się więźniowie z życiem. Jedni modlili się żarliwie. drudzy złorzeczyli Bogu za nieszczęścia, do jakich dopuszcza. Smugi świateł przesuwały się po twarzach to w tę to w tamtą stronę. Skazańcy siedzieli skamieniali. W oczach ich krył się obłędny strach przed tym, co nieuchronnie się zbliżało. SS-mani byli znudzeni. Źli, że tak wcześnie musieli wstać tego dnia. Chcieli to mieć jak najszybciej za sobą. by – jak po każdej egzekucji – zebrać się na przyjacielską pogwarkę, mocno zaprawianą alkoholem i innymi uciechami tego świata. Po upływie dwunastu godzin oczekiwania na wykonanie wyroku na korytarzu więziennym w Sanoku podkute gwoździami buty uderzyły o kamienną posadzkę. Każdy krok wdzierał się boleśnie w mózg. Tak jakby strzelał karabin maszynowy. Szła śmierć.
W nocy z 5 na 6 lipca 113 skazanych (w niektórych źródłach podawane są liczby o 112 do 115 osób) zapakowano na cztery policyjne samochody ciężarowe. Ostatnia podróż skazanych wiodła przez Zagórz i Tarnawę Górną.
Miejsce egzekucji było już wcześniej przygotowane. Na polecenie Niemców wykopany został dół, teren został obstawiony przez ściągniętych z garnizonu w Rzeszowie funkcjonariuszy 45 Batalionu Policyjnego. Oni otwierali ogień do kolejnych wyładowywanych z samochodów grup więźniów.
Rozstrzeliwania, które trwały kilka godzin, do rana 6 lipca, mimo niemieckich prób utrzymania zbrodni w tajemnicy, nie uszły uwadze miejscowej ludności. Ludzie zapamiętali miejsce kaźni zamaskowane świerkami. Według jednej z wersji do grona skazańców dołączono też kilku okolicznych chłopów, którzy nieopatrznie, zbyt blisko podeszli do miejsca egzekucji i dali się schwytać oprawcom.
Po wycofaniu się Niemców z tych terenów zapadła decyzja o ekshumacji pomordowanych i urządzenia ofiarom godnego pochówku. Nastąpiło to w listopadzie 1947 roku. Prochy rozstrzelanych uroczyście przeniesiono na teren Cmentarza Centralnego w Sanoku i tu pochowano we wspólnej mogile.
Ucieczka znad grobu
Śmierci na „Gruszce” cudem uniknął jeden ze skazańców, 20-letni wówczas Jan Schaller, weteran Kampanii Wrześniowej, uczestnik walk o Modlin i na południowo-wschodnich rubieżach II RP, schwytany w okolicach Cisnej na skutek zdrady przewodnika i umieszczony w sanockim więzieniu.
Po latach wspominał, że oczekując na śmierć, wspólnie z trzema towarzyszami niedoli postanowili uciekać, a przynajmniej drogo sprzedać skórę. Z tych planów nic nie wyszło. W momencie wyczytania nazwisk przed wyprowadzeniem z celi wszyscy byli jak skamienieli. Gdy zabrano innych więźniów Schaller postanowił popełnić samobójstwo. Z podeszwy butów wyciągnął tępą żyletkę. Z całej siły przeciął żyły lewego nadgarstka. Bryzgnęła krew. Zauważyli to SS-mani, wyrywając narzędzie i wyciągając chłopaka na podwórze i wrzucając do jednego z samochodów.
Schallera nie opuszczała myśl o ucieczce. Na którymś z zakrętów gwałtownie wsadził nogi między brezent a klapę i zaczął przeciskać przez szczelinę. Jeden z Niemców zauważywszy to chwycił go za marynarkę. Na szczęście przezornie odpięta, pozostała w jego rękach. Po chwili uciekinier był już na drodze. Samochód gwałtownie zaczął hamować. Tak później wspominał:
- Uciekałem między kopami siana. Była godzina trzecia nad ranem. Zupełnie ciemno. Hitlerowcy strzelali na oślep. Serie ich nie były dla mnie groźne. Rzucony granat uderzył w kopę siana. Podmuch rzucił na ziemię. przebiegłem jeszcze parę kroków i znalazłem się w zbożu. Moi towarzysze z którymi jeszcze niedawno siedziałem w celi skazańców, zostali rozstrzelani między Tarnawą a Uzelami na polanie nazywanej przez miejscową ludność „pod Gruszką.
Przez jakiś czas tułał się po lesie. Tu trafił na kobietę, która powiedziała mu, że znajduje się w okolicy Porażą. Przypomniał sobie, że w jednej celi siedział z chłopakiem z tych okolic Michałem Grzybem. Na wszelki wypadek więźniowie wymieniali się adresami. Ten kto przeżyje miał dać świadectwo prawdzie, powiadomić rodziny. Szczęśliwie dotarł do domu matki współtowarzysza niedoli – Agaty Grzyb. Po półtoramiesięcznym pobycie u Grzybów zdecydował się na wyjazd do Krakowa. Tu jakiś czas pracował jako motorniczy, później przeniósł się do Mszany Dolnej, gdzie walczył w partyzantce, dowodził plutonem. Po wyzwoleniu stał się ważnym świadkiem tamtego tragicznego wydarzenia.
Historia cmentarnej rzeźby
Na mogile ofiar egzekucji z 5 lipca 1940 na Cmentarzu Centralnym w Sanoku, uwagę zwraca charakterystyczna rzeźba drapieżnego ptaka z rozpostartymi skrzydłami. Niektórym kojarzy się ona z hitlerowskim orłem, pogardliwie zwanym „gapą”, którego wizerunek był jednym z emblematów używanych przez okupanta w czasie II wojny światowej. Nic bardziej mylnego. Z rzeźbą wiąże się ciekawa historia.
Autorem rzeźby, przedstawiającej sokoła wspierającego się na kamiennej kuli jest sanocki artysta Stanisław Jan Piątkiewicz. Jego ojciec (również Stanisław) był słynnym rzeźbiarzem, autorem m.in. pomnika Władysława Jagiełły w Mrzygłodzie. czy rzeźby Atlasa zdobiącej narożnik kamienicy przy ul. Kazimierza Wielkiego w Sanoku.
Stanisław – junior zlecenie na wykonanie rzeźby otrzymał jeszcze przed wybuchem wojny, w lecie 1939 roku, od zarządu sanockiego gniazda Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”. Zgodnie z planami zleceniodawców miała ona zostać umieszczona na szczycie siedziby organizacji przy ul. Mickiewicza. Zlecenie zostało wykonane 30 sierpnia 1939 roku. Następnego dnia artysta został powołany do wojska, walczył w kampanii wrześniowej, dostał się do sowieckiej niewoli, w ramach umów między Niemcami a ZSRR przekazany hitlerowcom i wypuszczony na wolność w 1941 roku. Co w czasie okupacji działo się z rzeźbą nie wiemy. Być może uniknęła losu wielu innych prac artystycznych ze względu na swe podobieństwo do godła hitlerowskiego. Faktem jest zaś, że nigdy nie stanęła w pierwotnie zaplanowanym miejscu, zaś jej przeznaczenie okazało się zgoła inne.
W marcu 1946 roku Stanisław Piątkiewicz przypomniał władzom reaktywowanego „Sokoła” o swoim zachowanym dziele i upomniał się o nie zapłaconą z powodu wybuchu wojny ostatnią ratę należności, którą niebawem otrzymał. Sytuacja w kraju nie sprzyjała jednak reaktywowaniu przedwojennych organizacji. Wkrótce zabroniono odtwarzania struktur „Sokoła”, który został postawiony w stan likwidacji, zaś jego majątek przejęty przez władze.
Na szczęście rzeźba nie została zniszczona. W 1947 roku, gdy dokonywano ekshumacji ofiar mordu znów sobie o niej przypomniano Ktoś uznał, że będzie ona pasowała do mogiły rozstrzelanych na sanockim cmentarzu. W ten sposób do dzisiaj rzeźba, która pierwotnie miała zdobić gmach „Sokoła”, przypomina o tragicznym wydarzeniu sprzed lat.
Szymon Jakubowski
Napisz komentarz
Komentarze