W czwartek wieczorem, 9 maja 1872 roku, w restauracji na sanockim Podgórzu w czasie bijatyki zapaliła się nafta z rozbitej lampy, ogień zaczął się szybko rozprzestrzeniać obejmując kolejne budynki i całe połacie miasta. W tym pożarze spłonęła znaczna część ówczesnego Sanoka.
Pamięć o tamtej tragedii była żywa w Sanoku jeszcze przez dziesiątki kolejnych lat, skoro przypominała o niej późniejsza prasa. „Gazeta Sanocka” z maja 1907 roku pisała (pisownia oryginalna):
- W ubiegły czwartek 9.b.m. wieczorem minęło 35 lat, gdy spaliła się prawie 1/3 część miasta, bo samych domów 72, prócz tego kościół i klasztor OO. Franciszkanów, szkoła męska i żeńska.
Awantura na imprezie
Do tragedii nie doszłoby zapewne, gdyby tego feralnego dnia, w dzień Wniebowstąpienia Pańskiego , w lokalu Leona, gdzie mieściły się restauracja i kręgielnia, nie odbywała się huczna zabawa. Bawili się tu przede wszystkim włoscy robotnicy zatrudnieni na co dzień przy budowie linii kolejowej w Zagórzu.
Według ówczesnych relacji zaczęło się od sprzeczki między krewkimi południowcami w czasie gry w karty. Mający już zapewne nieźle „w czubie” robotnicy szybko przeszli od słów do czynów i zaczęła się ogólna bijatyka. W czasie zadymy ze stołu spadła lampa, z której wylała się łatwopalna ciecz. Ktoś zaprószył ogień, a płomienie błyskawicznie rozprzestrzeniały się w pomieszczeniu.
Niefortunni imprezowicze czym prędzej uciekli z restauracji, która już po kilku minutach stała w ogniu. Rozprzestrzenianiu się pożaru sprzyjała panująca susza i wietrzna pogoda. Iskry rozdmuchane przez wiatr przeniosły się na kryte gontem pobliski kościół i klasztor ojców franciszkanów, które również zaczęły płonąć.
Kataklizm przybrał szybko takie rozmiary, że nie byli go w stanie opanować ludzie z sąsiedztwa, którzy zbiegli się na pomoc. Po latach „Gazeta Sanocka wspominała:
- Ludzie, którzy się na ratunek zbiegli, z powodu braku rekwizytów ogniowych, braku straży pożarnej, starą sikawką jaka była, (a w której jak wieść niesie policyanci swoje kartofle trzymali), a wreszcie z braku wody nic uczynić nie mogli, ograniczając ratunek do wynoszenia ruchomości, ogień zaś szerzył się dalej i wkrótce objął cały gmach klasztorny, który gorzał jak pochodnia. Mieścił się wtedy w klasztorze Sąd powiatowy; aresztantów wypuszczono z aresztu i ratowano akta sądowe.
Płomienie objęły szybko wysoką, drewnianą dzwonnicę, a podsycane wiatrem trawiły kolejne budynki: szkołę męską, szereg okolicznych domów mieszkalnych, siedziby urzędu podatkowego i lokalnej Dyrekcji Skarbu. Wkrótce pożar dotarł do rynku, wzbudzając w mieście powszechną panikę.
Jak wynika z relacji świadków mieszkańcy widząc szalejący żywioł przestali już ratować cudze budynki, uciekając do swych domów i wynosząc na zewnątrz co cenniejszy dobytek. Znów oddajmy glos niepodpisanemu autorowi relacji z „Gazety Sanockiej”:
- Z domu mieszczącego Dyrekcyę skarbu przerzucił się ogień na zachodnią część rynku, gdzie już tylko drewniane domy stały, obejmując swą czerwoną grzywą wszystko co na drodze stało, tu się już spaliło nie tylko to co wewnątrz było, lecz i to co na dwór wyniesione zostało; każden uciekał ratując życie, bo w ulicach wąskich było takie gorąco, że co tylko wyrzucono na ulicę, to natychmiast gorzało. Ogień wstrzymał się na magazynie tytoniowym, który ogromnie licznie obsadzony i zlewany wodą zdołano ocalić, ale za to zwrócił się ku północnej stronie, ku łaźni i dopiero obok realności p. Drozda i Michała Słuszkiewicza przez zrąbanie dachów zdołano go zlokalizować.
Nie upłynęły dwa tygodnie, a 22 maja wybuchł w mieście kolejny pożar, już nie tak ogromny na szczęście. Wzniecony w zakładzie mydlarskim ogień pochłonął 30 domów, pozostawiając bez dachu nad głową około stu rodzin.
Po pożarze
Po opanowaniu kataklizmu niezadowolenie i wciekłość mieszkańców, z których wielu straciło dorobek życia, skupiły się na ówczesnych władzach miasta, które oskarżano o to, że nie przewidziały ewentualności wybuchu pożaru. Wówczas w mieście nie funkcjonowała jeszcze stała straż ogniowa. Czterech wezwanych telegraficznie z Przemyśla pompierów (strażaków) i z drabinami i sikawką dotarło konno do Sanoka już wtedy, gdy tliły się zgliszcza.
Bezpośrednim następstwem tragedii było odwołanie przez niedawno powołanego starostę sanockiego Leona Studzińskiego, dotychczasowych władz miejskich i powołanie w ich miejsce komisarza (wkrótce nowym burmistrzem został Cyryl Jaksa Ładyżyński, podnosząc miasto z ruin i kierując nim aż do śmierci w 1897 roku). Od kierownictwem Studzińskiego zawiązano komitet ratunkowy, którego zadaniem było niesienie pomocy ofiarom pożaru, datki na jego rzecz napływały z całej Galicji.
Po pożarze dopiero zauważono konieczność funkcjonowania w mieście profesjonalnej jednostki straży pożarnej. W wydanej w 1900 roku we Lwowie publikacji „Krajowy Związek Ochotniczych Straży Pożarnych w Galicyi i Lodomeryi z Wielkiem Księstwem Krakowskiem 1875-1900” znalazł się dość zjadliwy tekst odnoszący się do Sanoka:
- Przed rokiem 1872 nie miał Sanok, mimo tego, że był niegdyś miastem grodzkim, a później za czasów austriackich cyrkularnem, żadnej prawie obrony przeciw pożarom. Czterech starych policjantów, którzy dawno powinni byli spożywać w spokoju dobrze zasłużony chleb łaskawy i kominiarz – to cały zastęp wyruszający w razie pożaru do walki z groźnym żywiołem, a park tej straży to dwie odwieczne, ciężkie i niezgrabne sikawki wyrzucające przy znojnej pracy z mosiężnej ruchomej rury cienki prąd wody na odległość kilku metrów. I długie lata to wystarczało (…)
Pierwszym szefem straży pożarnej w Sanoku został niejaki kapral Kretter, biorący udział w akcji dogaszania zgliszczy 10 maja 1872 roku. Magistrat sanocki awansował go do rangi sierżanta i powierzył reorganizację czy też organizację od nowa ochrony przeciwpożarowej. W czerwcu 1874 roku z inicjatywy burmistrza Ładyżyńskiego zawiązano oficjalnie Towarzystwo Ochotniczej Straży Pożarnej, zaś jego pierwszym naczelnikiem został Stanisław Biliński.
W 1907 roku, 35 lat po tragedii „Gazeta Sanocka” wspominając tamte wypadki tak oceniała stan bezpieczeństwa w mieście, w którym po dramacie z 1872 roku mocno do serca wzięto sobie kwestie ochrony przeciwpożarowej:
- Od tego czasu bezpieczeństwo znacznie się powiększyło, bo choć ogień nieraz wybuchł to nasza dzielna straż pożarna często w zarodku potrafiła ogień stłumić i tak chwała Bogu dotąd do większej katastrofy nie przyszło. A także wskutek lepszych stosunków budowlanych przynajmniej w rynku, łatwiej dziś ustrzedz się katastrofy. Tylko dzielnicę żydowską, która się wtedy spaliła, wybudowano znowu drewnianą, gdyż z powodu wielkiego ubóstwa właścicieli, a szczególniej także dla braku cegły, nie można było inaczej zrobić. Przeto też i dzisiaj ta dzielnica największe przedstawia niebezpieczeństwo dla miasta, na które powołane władze powinny baczniejszą zwrócić uwagę i nie naprawiać dachów gontami, ale ogniotrwałym materiałem, aby choć tym sposobem zmniejszyć niebezpieczeństwo.
Napisz komentarz
Komentarze