Gdy w sierpniu 1914 roku wybuchła Wielka Wojna, później zwana I wojną światową, początkowe sukcesy wojsk rosyjskich spowodowały masową ucieczkę setek tysięcy mieszkańców ówczesnej Galicji. Dręczeni głodem i chorobami uchodźcy znajdywali schronienie głównie w niezajętych przez armię carską częściach monarchii austro-węgierskiej, chociaż bywało liczne przypadki ucieczki przed wojną w drugą stronę. Warunki w jakich przyszło uciekinierom wegetować były tragiczne.
Już w sierpniu 1914, ledwie kilka tygodni po wybuchu wojny, wojska rosyjskie znalazły się na terenie Galicji, 3 września zajęta została przez nie stolica prowincji - Lwów. Po kolei padały kolejne miasta: Jarosław, Rzeszów, Tarnów i wiele innych, oblężony został Przemyśl. W pewnej chwili Rosjanie stanęli niemal na rogatkach Krakowa. Jesienna kontrofensywa austro-węgierska odrzuciła co prawda armię carską na wschód, ale już w listopadzie znów sytuacja się zmieniła i końcem roku w rękach carskich znalazło się 80 procent Galicji. Front stanął na wysokości Tarnowa. W pierwszych miesiącach 1915 roku za obszar wojenny (wliczając ziemie zajęte przez Rosjan, jak i szeroką strefę przyfrontową) uważano prawie 92 procent terenów prowincji. Taki stan rzeczy w zasadzie utrzymał się do maja 1915 roku, gdy w ramach operacji gorlickiej siły niemieckie i austro-węgierskie wyparły Rosjan daleko na wschód.
Exodus
Wraz z wycofującymi się Austriakami jesienią 1914 roku domy opuszczały setki tysięcy cywili. Ile dokładnie osób uciekło przed Rosjanami trudno oszacować. Był to niewątpliwie jednak masowy exodus. Piotr Szlanta w opublikowanym w 2016 roku na łamach tygodnika „Polityka” tekście ”Wygonieni z Galicji” podaje, że przed wkroczeniem Rosjan do Lwowa, miasto opuściło 40 tysięcy osób, czyli prawie co czwarty mieszkaniec. O jedną trzecią zmniejszyła się populacja Krakowa, który nie został przecież zajęty przez carskich żołnierzy. Pod koniec 1914 roku liczbę uchodźców galicyjskich przebywających w różnych krajach monarchii austro-węgierskiej oficjalnie szacowano na 650 tysięcy osób. Zapewne to liczba dalece niepełna. Prawdopodobnie należy ją nawet podwoić. Wielu uciekinierów nie trafiło przecież do obozów, lecz znajdowało schronienie u rodzin czy u znajomych. W samym Wiedniu z różnych form pomocy korzystało 80 tysięcy przybyszy z terenów okupacji rosyjskiej, w rzeczywistości miało ich być co najmniej dwa razy więcej. Niektóre źródła podają, że w stolicy Austrii w początkach 1915 roku przebywało nawet 200 tysięcy uchodźców z różnych części monarchii.
W wydanym w Wiedniu jeszcze w pierwszej fazie konfliktu kronikarskim opracowaniu „Wielka wojna 1914-15” autor Adolf Władysław Inlender pisał:
- Wielka większość wychodźców była prawie zupełnie bez środków do życia. Ale także ludzie średnio zamożni a nawet bogaci w licznych wypadkach znaleźli się wobec nędzy. Uchodzili z kraju nagle, w ostatniej chwili, kiedy banki już nie urzędowały, wskutek braku miejsca w pociągach, nie mogli zabrać ze sobą nawet najkonieczniejszych rzeczy i przybywali na miejsce jako nędzarze. Inni znów mieli majątki w ziemi, którą porzucili, w domach, z których czynsze ich nie dochodziły, lub w hipotekach niemożliwych do zrealizowania; mieli bogactwa nawet ale nie mieli dochodu starczącego chociażby na chleb codzienny. I rozlała się ta polska nędza po całej monarchii jako żywy pomnik hańby dla odwiecznego wroga.
Dantejskie sceny działy się w pociągach ewakuacyjnych. Często sama jazda trwała kilkadziesiąt godzin. Np. pociąg z Lwowa do Rzeszowa jechał 12 godzin, drugie tyle z Rzeszowa do Krakowa, kolejną dobę z Krakowa do Wiednia. Ludzie byli ściśnięci, przemarznięci, wygłodniali, wagony zdewastowane, często pełne brudu i odchodów ludzkich
W książce Kamila Ruszały „Galicyjski eksodus. Uchodźcy podczas I wojny światowej w monarchii Habsburgów” znajdujemy relację Wandy Zakrzewskiej przedstawiającej ewakuację ludności z Przemyśla, który w czasie wojny był oblegany trzy razy (dwa razy przez Rosjan, raz przez wojska państw centralnych):
- Najboleśniejszy obraz przedstawił się w ostatnich dniach ewakuacji. Ulicami ciągnęły tak w dzień jak i nocą całe szeregi wozów, a na nich kobiety z dziećmi i niemowlętami na ręku, z odrobiną rzeczy, pościeli, naczynia i nieco paszy. Bo tam u wozu na żelaznym łańcuchu przypięta jedna krowina - żywicielka i przyjaciółka rodziny - pędzona przez kogoś, ustaje również ze zmęczenia, a ryczy z tęsknoty. Wszystko to zziębnięte, przemokłe, spłakane, zgorzkniałe jedzie - ciągnie - masami, zostawiając całe swoje mienie uzbierane w pocie czoła z pracy rąk, które za ich plecami już płonie i gore.
Spalona ziemia i „choceńska Polska”
Nie wszyscy z własnej woli ruszali w podróż w nieznane. Tysiące ludzi zostało do tego zmuszone w ramach planowanej ewakuacji podjętej przez władze austriackie w obliczu rosyjskiej inwazji. Tak było w okolicach Przemyśla. Wojska habsburskie zastosowały tu taktykę spalonej ziemi, by Rosjanie nie mogli wykorzystać sąsiednich wsi w czasie oblężenia twierdzy.
Na początku września 1914 roku władze austriackie zdecydowały o ewakuacji ludności cywilnej z Przemyśla, a także wysiedleniu i spaleniu 21 podprzemyskich wsi oraz 23 przysiółków. Taki los dotknął m.in. liczące przed wybuchem działań wojennych 2200 mieszkańców Wyszatyce, które położone były w bezpośrednim sąsiedztwie fortu XIII San Rideau w Bolestraszycach i nieopodal fortu XII Werner w Żurawicy.
Wysiedlenie Wyszatyc nastąpiło między 16 a 19 września 1914. Ludność kierowana była do miejscowości Chotzen (Choceń) w Czechach, gdzie od podstaw zbudowano obóz dla wygnańców. Miał on jednorazowo dawać schronienie 22 tysiącom osób. Z funduszy rządowych wybudowano tu prawie 40 baraków, każdy przeznaczony na 500 osób. Wkrótce powstały też inne niezbędne mieszkańcom obiekty: kuchnia, kościół, szpital.
Warunki bytowe, niedożywienie i epidemie powodowały w Choceniu ogromną śmiertelność wśród mieszkańców. Według oficjalnych danych, opartych na imiennych listach, w czasie pobytu tutaj zmarło co najmniej 2435 mężczyzn, 2111 kobiet i aż 3349 dzieci. Łącznie prawie 8 tysięcy osób, w większości z dzisiejszego Podkarpacia.
Do dzisiaj kultywowana jest pamięć o ofiarach tamtych tragicznych wydarzeń. Zarówno w Wyszatycach, jak i w Choceniu, gdzie w 2014 roku, w stulecie przybycia wygnańców z ziemi przemyskiej, tamtejsze władze miejskie w miejscu pochówku 200 polskich dzieci z kolonii barakowej ufundowały pamiątkową, nagrobną płytę granitową z napisem w języku czeskim: Miasto Choceń na pamiątkę tym, którym Wielka Wojna zabrała dom i życie. Teren, gdzie znajdował się obóz, do dzisiaj zwany jest przez miejscowych „choceńską Polską”.
Pomoc dla wygnańców
Od samego początku, tam gdzie powstawały skupiska wygnańców, tworzyły się samoistnie struktury organizacyjne, mające służyć koordynować i wspiera uchodźcze życie. W Brnie powstała „Delegacya polskich komitetów wychodźczych na Morawach”, gdzie aktywnie działali m.in. profesor gimnazjalny z Jasła Franciszek Sękowski i naczelnik sądu w Dubiecku Eugeniusz Kuzia. Szybko zorganizowano tu m.in. chór pod kierownictwem gorliczanina i dwie szkoły ludowe, z których jedną kierował Kazimierz Mazurkiewicz z Rzeszowa. Setki osób mogły brać udział w licznych kursach fachowych takich jak: modniarstwo, krój, koszykarstwo buchalteria, budowa dróg i mostów czy szycie i haft.
W Wiedniu szefem „komitetu ratunkowego” był jeden z najbardziej znanych polityków galicyjskich, minister skarbu Austro-Węgier Leon Biliński. W stolicy monarchii utworzono m.in. jadłodajnię dla 800-1000 uchodźców wywodzących się głównie z inteligencji, wielką czytelnię, ochronkę dla dzieci, szkołę dla młodzieży, opiekę lekarską, biuro porad prawnych. Od września 1914 roku ukazywał się w wielotysięcznym nakładzie „Wiedeński Kuryer Polski”, stanowiący ważnym źródłem informacji dla uciekinierów z Galicji. W Pradze bardzo prężnie funkcjonował „Komitet Wychodźców Polskich”. W czeskiej stolicy powstałą bursa gimnazjalna, trzy szkoły średnie, szkoła wydziałowa, placówka dla dzieci najmłodszych (coś w rodzaju przedszkola). Organizowano szereg kursów zawodowych, w miarę możliwości umożliwiano przybyszom pracę zarobkową.
Istotnym elementem było życie religijne uchodźców. W obozach powstawały więc kaplice i kościoły, uroczyście obchodzono święta kościelne. W akcję pomocy zaangażowanych było wielu duchownych, tak miejscowych, jak i przybyłych wraz z kolejnymi falami uciekinierów z Galicji.
Uchodźcom wojennym przysługiwały zasiłki w wysokości od 70 halerzy do jednej korony (dla dzieci połowa tej kwoty). O ile przed wojną mogło to wystarczyć na skromne utrzymanie dzienne, o tyle w warunkach wojennej drożyzny było bardzo niewystarczające. Byłą to równowartość raptem dwóch ilustrowanych tygodników. Sytuację nieco ratowały zbiórki żywności i tanie kuchnie organizowane w pobliżu uchodźczych skupisk, gdzie np. sprzedawano obiady po 30, zaś kolacje po 20 halerzy.
Żywot wygnańca
W wojenną tułaczkę często ruszały duże grupy uchodźców w tego samego terenu lub z tej samej grupy społecznej i później tworzyły zwarte skupiska w docelowych miejscach schronienia. I tak na przykład w morawskim Przerowie przeważali urzędnicy, służba pocztowa i sądowa, w miasteczku Drnholec z kolei zakwaterowano około stu rodzin kolejarskich z Jarosławia i okolic. W Judenburgu, w austriackiej Styrii dużą część uchodźców stanowili jaślanie, którzy niemal całkowicie zdominowali tutejszy polski komitet pomocy. W Dobrzechowie koło Pragi schronienie znaleźli m.in. mieszkańcy Ropczyc i Czudca, w powiecie mielnickim uciekinierzy z Dębicy, w Kneżeves z Biecza i Gorlic. Wiele osób z Przemyśla i Kolbuszowej osiadło w Planie nad Łużnicą koło Taboru. W Budziejowicach znalazła się znaczna liczba mieszkańców Przemyśla, co ciekawe trafiła tam również grupa przemyskich sędziów, którzy na wygnaniu kontynuowali prowadzone wcześniej sprawy karne, których „bohaterów” mieli wszakże pod ręką.
Z danych podanych przez Piotra Szlantę wynika, że w połowie 1915 roku, czyli już w czasie gdy wojska niemieckie i austrowęgierskie wypierały Rosjan z Galicji, w obozach przebywało około 200 tysięcy uciekinierów, zaś prawie pól miliona pobierało zasiłki, w tym niemal 170 tysięcy Polaków, 70 tysięcy Rusinów i ponad 160 tysięcy Żydów. Kamil Ruszała wylicza 17 większych obozów, w których kwaterowano uciekinierów: dwa w Czechach, cztery na Morawach, siedem w Dolnej Austrii, po jednym w Górnej Austrii, Salzburgu, Styrii i Karyntii.
Tysiące wygnańców trafiło do odleglejszych części monarchii. Około pięciu tysięcy znalazło schronienie chociażby w Krajinie i Słowenii na Bałkanach. Opiekował się nimi polski komitet z Lubljany. Tygodnik „Nowości Illustrowane” pisał w początkach 1915 roku o uchodźcach przebywających na tamtym terenie:
- Co ich smutkiem przejmuje, to niepewność, jak długo jeszcze trwać będzie to wygnanie przymusowe. Tu wiosna nadejdzie, a rola będzie leżeć odłogiem, bo wróg jeszcze rozsiadł się w kraju - nie będzie komu jej uprawiać. To też na skrzydłach pragnęliby lecieć nasi wygnańcy do swej ziemi i obsiąść tę rolę ukochaną i pracować. Tak! Nie masz bowiem większej tragedii, nad tragedyę ludu polskiego, oderwanego od swej roli, od swej ziemi.
Wiosną 1915 roku jeden z obozów, zorganizowany głównie dla galicyjskich Żydów, w miejscowości Kyjov (Gaya) na Morawach, odwiedził reporter „Wiedeńskiego Kuryera Polskiego”. Warto zacytować fragment jego przejmującego reportażu zamieszczonego w numerze z 13 kwietnia (pisownia oryginalna), obrazowo pokazującego jak wyglądały wygnańcze miasteczka:
- Już samo położenie i zgoła niewymyślna architektura upodobniły Kyjów do wschodnio-galicyjsk., reszty zaś dokonała wojna. Po rynku i wąskich uliczkach snują się obecnie gromadkami wychodźcy w bekieszach i biednych, poniszczonych chałatach. Przystają przed sklepami, wodzą wzrokiem melancholijnym dokoła i wreszcie wracają do domu, do – baraków. Kyjów-Gaya jest bowiem jednem z przymusowych miejsc pobytu dla ewakuowanych z Galicji żydów. O dwa dobre kilometry od miasteczka mieści się ich wygnańcze obozowisko, owe tylokrotnie wspominane baraki.
Przy gościńcu bieleje zdala grupa drewnianych budynków: zabudowania mieszkalne, szkoła, szpital, kancelarye. Wojna wytworzyła nowy styl urzędowy: tak jak jednakie bywały dawniej koszary, tak teraz jednego gatunku są baraki. Zaczem i baraki w Gaya nie różnią się niczem od baraków w Choceniu czy Porlitz. Każdy budynek składa się i tu z kilku oddziałów dwóch kondygnacyach: „parteru” i „I piętra”. Oszalowana deskami zagroda wyścielona siennikiemnlub jakąś uratowaną z domu poduszczyną służy za mieszkanie dla jednej rodziny.
Na kilu metrach kwadratowych ciśnie się nieraz około tuzina osób. Porządku w każdym oddziale strzeże „Zimmerkommandant”, bacząc, o ile ma potem ochotę, na porządek, menaż i ciepło. Światło w budynku elektryczne, ogrzewanie dość prymitywne za pomocą żelaznych pieców.
Wchodzimy do wnętrza. Ruch, gwar, krzyk i kwilenie małych dzieci, czasem odgłosy modlitw lub sporów. Ktoś znalazł skarb: kawałek starej gazety, więc go zaraz otoczyła kołem spora gromadka i słucha skwapliwie przedwczorajszych nowin. W powietrzu wisi ciężka atmosfera niedoli i tęsknoty, którą z każdych oczu wyczytasz. Zeszłą się tu nędza małomiasteczkowych i wiejskich żydów z całej Galicyi. Zaraz pierwszą z kraju zagrodę zamieszkuje handlarz drzewa z Żołyni, granicząc na lewo z finansistą z Rawy ruskiej, a na prawo z wielogłową rodziną karczmarza z Łupkowa.
Tu Bóbrka, dalej Łańcut, Bełz, Mikołajów, Leżajsk, Husiatyn, Rawa ruska. Razem z góra 6.000 mieszkańców. Dwa budynki są jeszcze wolne i czekają na nowych lokatorów. Pytam o powody niezadowolenia i braki dolegające im. Z odpowiedzi okazuje się, że stosunkowo najmniej do życzenia pozostawia kwestya mieszkania. Ci przynajmniej, co dawniej mieścić się musieli w starej cegielni w Brnek, lub znosić dolegliwości innych tymczasowych kwater, chwalą sobie tu i pomieszczenie i czystość.
Dzięki ofiarności publicznej sprawa odzieży jest również jako tako uregulowana. Wychodźcy żydowscy skarżą się natomiast na żywność. Żywią ich głównie kartoflami, racye chleba są trochę apteczne, a już rozdział żywności pozostawia najwięcej do życzenia. Dlatego bardzo wielu mieszkańców barakowych ma jedno tylko życzenie: - Proszę pana, oj żeby nam tylko pozwolono mieszkać w mieście. Nic więcej. My już sami się utrzymamy za te 70 halerzy, niech nam tylko pozwolą…
Dziwny widok przedstawia teraz ta czarna, zwarta masa ludzi, których w domu przywykliśmy widzieć w nieustannym ruchu, a w wiecznej pogoni za „nerwem życia” – pieniądzem. Teraz unieruchomieni, są poza nawiasem życia, poza sferą, w której działa już nie banknot, ale nawet - miedziak.
- Ja już zapomniałem dawno – mówi melancholijnie „glajzernik” jakiś - jak pieniądze wyglądają. Korona, pi, pi, pi – pół roku nie widziałem korony.
Drugi zaśsię chwali boleśnie, że jest bardzo majętny, ma bowiem przy sobie plik… weksli, łącznej wartości kilkunastu tysięcy koron.
- A w naszej kasie w L. to ja miałem drugie tyle gotówki. Ale gdzie jej szukać, Panie, gdzie nasza kasa jest?!
Handlarz zboża nie miesza się do rozmowy. Utkwił tylko oczy w pola, które staranie bronują czescy wieśniacy, mglistem okiem wodzi po łanach oziminy i duma. Przepadły wszystkie jego kalkulacye, znikły, tak, jak zaorane bruzdy.
Obcy
Nie zawsze, mimo deklarowanej pomocy władz i licznych organizacji dobroczynnych tworzonych w wielu miejscowościach, uchodźcy przyjmowani byli życzliwie. Mnożyły się antagonizmy między nimi a ludnością miejscową. Dochodziło do przypadków agresji słownej i fizycznej. Wojna spowodowała i tak pogorszenie się sytuacji gospodarczej i żywnościowej, zaś przyjazd tysięcy uchodźców oznaczał jeszcze katastrofę humanitarną. Przybyszów z Galicji powszechnie obwiniano więc o zabieranie miejscowym jedzenia, drastyczny wzrost cen podstawowych artykułów. wyolbrzymiano negatywne zachowania. Duży wpływ na to miały też znaczne różnice kulturowe i językowe dzielące poszczególne kraje Galicji.
Dla wielu Austriaków czy Węgrów Polacy i Rusini byli elementem obcym, niezrozumiałym, stanowiącym potencjalne zagrożenie dla ich bezpieczeństwa i egzystencji. Na Węgrzech chociażby bardzo niechętnie przyjmowano osoby spoza tego wchodzącego w skład monarchii habsburskiej i cieszącego się dużą samodzielnością królestwa. Jeszcze w kwietniu 1915, czyli przed wyzwoleniem Galicji z rąk rosyjskich, zaczęto się tam pozbywać masowo niewęgierskich uchodźców. Miejscowe władze utrudniały Polakom nawet kształcenie dzieci (co powszechne było w Austrii i Czechach), w 1915 roku jedyna polska szkoła mogła, po długich zabiegach, funkcjonować w miejscowości Körmend, gdzie pracowali nauczyciele m.in. z Sambora, Łupkowa i Tarnopola.
Wrogi stosunek do uchodźców, zwłaszcza ze wschodniej Galicji, miał często związek z powszechnym oskarżaniem ich o prorosyjskie sympatie, a nawet o szpiegostwo. Nieznany z nazwiska mieszkaniec Kołomyi wspominał w swej relacji:
- Droga od Salzburga do Innsbrucka była prawdziwą drogą krzyżową na Golgotę. Ludność, wojskowość, jakoteż i sami kolejarze traktowali nas jako zdrajców i w takim też duchu z nami obchodzili się. Wprost pluto nam w twarz, obrzucano kamieniami, grożono biciem i t. p. W Innsbrucku chcieli nas poczęstować obiadem, ale wobec traktowania nas jako szpiegów, wszyscy bez wyjątku odmówili przyjęcia darowizny. Nie pozwolono nam opuszczać wagonów, wojsko otoczyło pociąg i tak dalece, że n. p. tytoń, chleb i inne najniezbędniejsze artykuły można było kupić za pośrednictwem żołnierzy. Po drodze, podczas wychylania się z okien dla podziwiania okolicy, byliśmy zarazem narażeni na różne obelgi. Ludność, pracująca w polu, przechodnie po gościńcach, nawet budnicy kolejowi wraz z żonami i dziećmi grozili pięściami, - pluli na nas, a byli i tacy, którzy na migi łagodzili nam stryczek.
Ucieczka na wschód
Problem uchodźców dotyczył zresztą nie tylko ludzi szukających schronienia w Austrii. Gdy losy wojny zaczęły się odwracać, wraz z cofającymi się Rosjanami uciekły tysiące cywili, w dużej mierze byli to Rusini, zwolennicy idei moskalofilskich, także osoby które w czasie rosyjskiej okupacji współpracowały a carską administracją i pozostanie na miejscu groziło im śmiercią. Cześć stanowili też przymusowo deportowani. W jednej z relacji z terenu powiatu jsielskiego, zebranych przez polski Naczelny Komitet Narodowy czytamy m.in.:
- Opuściło z armią rosyjską miasto i powiat: trzech panów z inteligencji, co do których krążyły wersje, np. zarzucano zbytnie afiszowanie się z Moskalami, ale co faktycznie obciążało ich sumienie i skłoniło do opuszczenia miasta, pewności nie ma; młodzi ludzie, tak, że nasuwało się przypuszczenie, że są to dezerterzy przed wojskiem; kobiety, skompromitowane zbyt zażyłymi stosunkami z wojskowymi rosyjskimi; wreszcie ludność ruska, w dużej liczbie zamieszkująca południową część powiatu.
Cytowany przez Jerzego Pająka w opublikowanej na łamach „Dziejów Najnowszych” pracy „Jeńcy wojenni, uchodźcy, zakładnicy i deportowani z Galicji w latach I wojny światowej na terenie Imperium Rosyjskiego” znany działacz ukraiński Dmytro Doroszenki pisał:
- Czym właściwie było owe wychodźstwo? Ze względu na ofensywę wrogich armii władze rosyjskie zmuszały miejscową ludność wiejską, a częściowo też i miejską, przeważnie ukraińską i białoruską, do opuszczania swych domostw i udawania się na wschód, w nieznany świat, za cofającymi się wojskami rosyjskimi. Trudno wyobrazić, w co się obróciło to niespodziewane przesiedlenie milionów ludzi z dziećmi i z całym dobytkiem, (jeżeli udało się go zabrać), z bydłem, pośród chaosu wojennej ewakuacji i odwrotu olbrzymiej armii. Ileż cierpień musieli doświadczyć biedni uchodźcy w drodze, iluż umarło od głodu, chłodu, chorób i ciężkiej nędzy! Ileż to dzieci zostało sierotami, iluż to ojców i matek pogubiło swe dziatki! Jakiż to zamęt i nieład na tyłach powodował ów masowy exodus, jakie przeszkody, jaki ciężar dla państwa - rozlokować i wyżywić oderwanych od produktywnej pracy ludzi! W imię, czego wszystko to się działo? Była to tradycyjna moskiewska praktyka – niszczyć wszystko na drodze natarcia wroga.
Liczbę uciekinierów, którzy znaleźli się w granicach imperium rosyjskiego szacuje się na 100 do nawet 300 tysięcy ludzi. W samym Kijowie w sierpniu 1915 roku miało znaleźć się kilkanaście tysięcy uchodźców. Wielu z nich nigdy nie powróciło do domów, pochłoniętych przez działania wojenne, głód, choroby i chaos w ogarniętej w 1917 roku rewolucją Rosji.
***
Mimo, że w zasadzie do lipca 1915 roku wyzwolona została praktycznie cała Galicja, to problem uchodźców istniał w zasadzie do końca wojny. Końcem 1915 roku w Austrii przebywało 385 tysięcy osób z Galicji, w styczniu 1918 roku nadal kilkadziesiąt tysięcy. Wielu z nich nie znikało dokąd wracać, gdyż ich domostwa były zniszczone w wyniku działań wojennych.
|Skala uchodźctwa z Galicji w okresie Wielkiej Wojny jest wciąż trudna do dokładnego oszacowania. Ciekawie wyglądają oficjalne statystyki. Dla porównania w 1910 roku całą Galicję zamieszkiwało około 8 milionów osób, z kolei sporządzony w kwietniu 1917 roku dla celów aprowizacyjnych przez namiestnictwo we Lwowie spis ludności wykazał, że prowincję zamieszkiwało 5,6 mln osób. W czasie wojny liczba ludności zmniejszyła się więc prawie o 2,5 miliona osób. Tak znaczny ubytek populacji to oczywiście nie tylko uchodźcy, ale powołani do wojska, zmarli z głodu i chorób, wzięci do niewoli, przymusowo deportowani.
Zakończenie I wojny światowej w listopadzie 1918 roku nie oznaczało końca dramatów galicyjskich. Tereny te stały się wkrótce widownią krwawych walk polsko-ukraińskich, później przyszłą wojna z bolszewikami, którzy zajęli część dawnej austriackiej prowincji. W tym okresie ludność była też dziesiątkowana przez epidemie grypy hiszpanki, ospy czy cholery. Odbudowa zniszczonego kraju miała trwać wiele kolejnych lat.
Szymon Jakubowski
Napisz komentarz
Komentarze