Genialny matematyk Hugo Dionizy Steinhaus przyszedł na świat 14 stycznia 1887 r. w Jaśle, w rodzinie żydowskiej zamożnego kupca Bogusława Steinhausa i Eweliny z domu Lipschitz, właścicieli sklepu kolonialnego, składu win, wódek, rosolisów i likierów oraz cegielni. Jak sam wspominał, przez całe życie ani alkohol, ani tytoń nie wzbudzał w nim żadnego zainteresowania, pewnie właśnie dlatego, że miał tego dobra pod ręką mnóstwo, a ojciec zapewniał go iż w przyszłości na każde żądanie dostanie od niego tyle cygar i wina, ile zechce.
Z pacholęcych lat Hugona, kiedy jego ojciec oddawał do użytku prowadzoną przez siebie inwestycję budowlaną jaką był gmach jasielskiej poczty, pochodzi historia o pierwszym i … ostatnim zauroczeniu młodego Steinhausa trunkami. Oddajmy głos samemu bohaterowi:
- Ojciec zaprosił na poświęcenie (poczty - W.H.) znajomych, przyjaciół i znaczniejszych jaślan. (…) Wina i wódki stały a discretion na stołach. Krążyłem między gośćmi i moje oczy siedmiolatka widziały dokładniej na wysokości stołu każdy zapomniany lub niedopity kieliszek, niż znacznie wyżej umieszczone oczy dorosłych. Wypijałem je po kolei. W domu Matka stwierdziła u mnie gorączkę, a doktor Józef Kadyi łatwo rozpoznał „ostre zatrucie spirytusem”. Tym sposobem wcześnie poznałem podstępnego przyjaciela, jakim jest alkohol.
Szczęśliwe dzieciństwo
Kupiono mu kucyka, na którym odbywał krótkie wycieczki. Prawie codziennie, udawał się nim do rodzinnej cegielni „za koleją”. W domu lubił siedzieć przy oknie i patrzeć, co dzieje się na zewnątrz. Pewnego razu był z tego okna świadkiem niezwykłego wypadku. Wyładowany ponad setką syfonów z wodą sodową skręcając z ul. Kościuszki w Rynek przewrócił się, a syfony eksplodowały z niesłychanym hukiem.
Hugo miał rozliczne pasje. Jedną z nich była filatelistyka. Znaczki zdobywał na różne sposoby. M.in. marki egipskie otrzymał od poznanego w czasie letniego wypoczynku w Iwoniczu Zdroju hrabiego Załuskiego, austriackiego konsula w państwie byłych faraonów.
Początkowo uczył się prywatnie, później gdy skończył dziewięć lat posłano go do IV klasy szkoły ludowej. Z tamtego okresu dobrze zapamiętał katechetę hrabiego Wiśniewskiego. Ksiądz ten miał taki zwyczaj, że rozpoczynał lekcję bardzo punktualnie, a Żydów, którzy nie zdążyli wyjść z klasy, kładł na ławce i bił trzciną.
Już w czasie nauki w gimnazjum jasielskim, w trakcie trzymiesięcznej choroby, sam nauczył się języka niemieckiego. Otrzymał wtedy od matki książkę Marka Twaina „Przygody Tomka Sawyera” w wersji niemieckiej. Bez znajomości tego języka poza nielicznymi słówkami, bez słownika, pytając tylko o niektóre wyrazy rodziców, poznał jego tajniki.
Wspomnienia z cesarskich manewrów
W 1900 r. w związku ze słynnymi manewrami wojskowymi był świadkiem wizyty w Jaśle cesarza Franciszka Józefa I. W ich domu zakwaterowany był wówczas inspektor c. k. armii Reinlender. Wszystkie wydarzenia z tej wizyty cesarza bardzo zapadły w pamięć młodego Hugona. Także i te mniej oficjalne. Tak wspominał jedno z nich:
- Gdy już miał nadjechać cesarz i jako forpoczta zbliżał się kocz starosty, którym jechał hrabia Michałowski stojąc, z obnażoną piękną siwą głową zwróconą z ku monarszemu pojazdowi, rozległ się koło mnie wrzask… To złodzieje ściągnęli dziewczynie wiejskiej spódnicę w tłoku, w obliczu najwyższych władz c. k. Monarchii, o sto łokci od Najjaśniejszego Pana i zgromadzonej reprezentacji Galicji i Lodomerii. Nie znaleziono ich.
Hugo wraz z ojcem i kolegą byli też świadkami manewrów wojsk cesarskich, na obserwację których udali się bryczką.
Jego okres gimnazjalny obfitował w fascynacje: abstynencją w organizacji „Eleusis”, literaturą, filozofią, szachami, kartami i wycieczkami rowerowymi. Ojciec, jako jeden z pierwszych w powiecie, jeździł na bicyklu, stąd nic dziwnego, że rowerzystą został i jego syn. Najbardziej pociągała go jednak matematyka. Gimnazjum jasielskie ukończył w 1905 r. Już po maturze, którą zdał z odznaczeniem, wraz z jasielskim lekarzem doktorem Józefem Kadyiem i jego bratem Henrykiem, profesorem anatomii, z wielkim zapałem wędrował po Tatrach. Następnie podjął studia wyższe na Wydziale Filozoficznym Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie.
Fascynacja nauką
W trakcie pierwszego roku studiów bardzo mocno zgłębiał wiedzę, jak sam mówił „strasznie kuł”, w karty nie grał, alkoholu nie lubił, a do tańca stosował maksymę „Nikt, kto trzeźwy, nic nie tańczy, chyba że niezdrów na umyśle”. Chętnie zaś patrzył jak tańczyli inni. Po tym roku wyjechał na studia uniwersyteckie w Getyndze w Niemczech. W 1910 r. wakacje jak zwykle spędzał w Jaśle. Któregoś wieczoru jego siostry powróciły z Gorajowic i opisały mu fascynujące zjawisko fioletowego nieba. Kiedy następnego dnia z prasy dowiedział się o przerwach w międzymiastowej komunikacji telefonicznej, stało się dla niego jasnym, że była to zorza polarna. Swoim spostrzeżeniem podzielił się po powrocie na studia w Getyndze.
Po uzyskaniu magisterium, w 1911 r. w którym doktoryzował się, na jasielskiej ulicy spotkał profesora miejscowego gimnazjum i poetę Ludwika Eminowicza. Rozmowę z nim o pobycie w Niemczech zakończył stwierdzeniem: „Niemcy przyjdą i tu”. Ta swoista wróżba młodego matematyka ziściła się po kilku latach w czasie I wojny światowej. Jesienią tego samego roku upomniała się o niego armia. Rozpoczął służbę w koszarach w Krakowie. Po jakimś czasie miał jej dość i postarał się od niej uwolnić. Jak stwierdził po latach; „ Okazało się, że nabycie choroby serca kosztuje znacznie więcej niż wyleczenie się z niej, ale że można się o nią postarać; i że są dostawcy także tego towaru”. W efekcie tych działań wrócił do cywila.
Po studiach matematycznych na uniwersytetach we Lwowie i w Getyndze podjął pracę naukową oraz zapisał się do sekcji wioślarskiej AZS w Krakowie i pływał w „ósemce”. Jak sam oceniał ówczesny okres, życie uczonego, przeplatane tenisem i wiosłowaniem po Wiśle, byłoby nudne, gdyby nie szeroko pojęta historia:
- Turniej międzynarodowy, pierwszy tenisowy turniej tego rodzaju w Krakowie, odbył się w roku 1913. Byłem na nim sędzią głównym. Jednakże już następny turniej - na wiosnę 1914 r. - doznał przerwy: oficerom zakazano grać z powodu zamordowania arcyksięcia Franciszka Ferdynanda w Sarajewie. (…) Stryj był pewien austriackiego zwycięstwa i przepowiadał raj po wojnie. - Tak jest - odpowiadał mu Ojciec - będzie raj, bo będziemy chodzili nago!
„Lwowska szkoła matematyczna”
Latem 1916 r. na krakowskich plantach twierdzy Kraków doszło do spotkania, które zaważyło na rozwoju całej polskiej matematyki. Uwagę Steinhausa zwróciła dyskusja młodych ludzi. Zasłyszane słowa i poziom ich rozważań zdumiały go. Podszedł do nich i okazało się, że jego rozmówcami byli późniejsi wybitni profesorowie - Stefan Banach i Otto Nikodym. Od tamtego czasu spotykali się regularnie i wspólnie z kilkoma innymi matematykami założyli towarzystwo matematyczne z siedzibą w krakowskim pokoju Hugona. Po latach Steinhaus spotkanie z Banachem określił jako swoje największe odkrycie. To właśnie on wykreował tego człowieka na geniusza matematycznego.
Sześć lat po habilitacji, którą osiągnął w 1917 r., opublikował pracę o prawdopodobieństwie zbieżności szeregów. - Samo zagadnienie było nowe: „znalazłem je” spacerując po ulicy Kościuszki w Jaśle - pisał. W tym samym roku został profesorem zwyczajnym. Wraz z prof. Banachem stworzyli tzw. lwowską szkołę matematyczną oraz założyli i redagowali pismo „Zastosowania matematyki”.
W latach międzywojennych matematycy z Lwowa schodzili się i prowadzili swoje dysputy w tamtejszej słynnej z tego kawiarni „Szkockiej”. Rozważania matematyczne przez długi czas zapisywali na serwetkach i obrusach, były więc one „ulotne”. Dlatego żona prof. Banacha zakupiła gruby zeszyt pod nazwą „Książki Szkockiej”. Pozostawała ona w kawiarni, a każdy zainteresowany matematyką gość lokalu mógł tam zapisać zadanie i jego rozwiązanie. Często stawką była konkretna nagroda - np. obiad, kawa, piwo czy nawet żywa gęś.
Po wojnie tę oryginalną księgę profesorowa Banachowa zabrała ze sobą z Lwowa do Wrocławia, a jej kopia trafiła do Biblioteki Instytutu Matematycznego Polskiej Akademii Nauk. Genialne efekty działań uczonych z lwowskiej szkoły matematycznej brały się zarówno z ich współpracy, jak i indywidualnych „szkół” profesorów: teorii operacji Banacha, logiki matematycznej Chwistka, topologii Kuratowskiego, stosunku geometrii wykreślnej do artystycznego przedstawienia przestrzeni Bartla, rachunku prawdopodobieństwa i matematyki stosowanej Steinhausa. W tamtym czasie profesor rodem z Jasła był dziekanem i kuratorem Towarzystwa Żydowskich Studentów.
W 1935 r. w delegacji Uniwersytetu Lwowskiego Steinhaus brał udział w pogrzebie Józefa Piłsudskiego, a w 1938 r. w jubileuszu „swojego” jasielskiego gimnazjum. Tak go wspominał:
- Odbyły się nabożeństwa, przemówienia, koncerty, bankiety, zabawy - ale niestety widziało się rysy upadku, gdy się porównało to, co było dawniej, z tym, co się z tego zrobiło. Księgę jubileuszową wypełniały wspomnienia dawnych uczniów. (…) Przy tej sposobności zwiedziłem (dzięki automobilowi szwagra) Folusz, wylęgarnię pstrągów w Karpatach (…). Mojego artykułu o introwizorze zamieszczonego w Księdze jubileuszowej, zresztą bardzo łatwego, nie zrozumiał chyba nikt - może z wyjątkiem Stanisława Kadyiego, lekarza - okulisty, syna naszego lekarza domowego.
W latach 30. prowadził dalsze badania naukowe nad teorią szeregów trygonometrycznych, teorią funkcji rzeczywistych, analizą funkcjonalną i szeregami ortogonalnymi. Sporo publikował oraz brał udział w międzynarodowych zjazdach naukowych, m.in. we Francji, Włoszech, Niemczech i Szwajcarii.
Ocalony z Zagłady
W latach II wojny światowej, jako Żyd z pochodzenia, był ciągle zagrożony i razem z żoną cierpieli biedę. Najpierw znosili trudy życia pod okupacją sowiecką, a następnie niemiecką. Opuścili Lwów i tułali się. Pod zmienionym imieniem i nazwiskiem - Grzegorz Krochmalny - ukrywał się wraz z małżonką w Stróżach. Utrzymywali się ze sporządzanych przez niego mapek gruntowych i z tajnych korepetycji. Pomocą finansową służyła im też ich córka.
W połowie grudnia 1944 r. otrzymali informację o zniszczeniu Jasła. Jak stwierdził Steinhaus: - Tym sposobem w ciągu niewielu dni rodzina moja straciła cały majątek, a moje marzenie spędzenia starości w naszym domu rodzinnym zostało unicestwione. (…) Wobec wysiedlenia przez Rosję Polaków za San, straciliśmy nasze oparcie i we Lwowie i w Jaśle.
Mimo tych przykrych przeżyć, po latach, kiedy zadano profesorowi pytanie ile razy przekraczał granicę w czasie II wojny światowej - odpowiadał: - Nie przekroczyłem jej ani razu, ponieważ mieszkałem we Lwowie, to granica przekraczała mnie trzykrotnie.
Po zakończeniu wojny, w sierpniu 1945 r. przybył do Jasła pociągiem. Tak to wspominał: - Jasło z daleka wygląda jak prawdziwe miasto; z bliska widać, że to tylko dekoracja teatralna; fasady bez dachów i stropów.(…) Na dworcu liczne transporty - wędrówka narodów; handel bułkami, owocami, kiełbasą, limoniadą - kwitnie. (…) Zapytałem przechodnia, gdzie by nocować. Ofiarował mi swoją suterynę. Był to pan Jan Kaznowski, oficjał sądowy, który oczywiście znał nas wszystkich z widzenia, a Ojca osobiście. Przyjął mnie gościnnie, dał mi „pokój” osobny, łóżko czyste, kolację i śniadanie.
We Wrocławiu
Po krótkim pobycie w Krakowie, we wrześniu 1945 r. wyjechał do Wrocławia i dwa miesiące później objął tam posadę dziekana, wspólnego dla Uniwersytetu i Politechniki Wrocławskiej Wydziału Matematyki, Fizyki i Chemii. Wrocław stał się już do końca miejscem jego zamieszkania i działalności.
Wraz z małżonką zamieszkał w poniemieckiej willi. Ich sąsiadem był prof. Bronisław Knaster, który mieszkał na parterze, a Steinhaus na piętrze. Żyli jak Paweł z Gawłem prowadząc rozmaite spory, np. o odmianę nazwisk. Steinhaus uważał, że nazwisko sąsiada brzmi w dopełniaczu Knastra, a sam zainteresowany twierdził, że Knastera. Któregoś dnia profesor z parteru oświadczył: „Wybaczy pan, profesorze, ale każdy ma prawo do własnego nazwiska!”. Steinhaus odpowiedział: „Owszem, ale tylko w pierwszym przypadku”. Wtedy prof. Knaster stwierdził: „Przecież prezydent Egiptu nazywa się Nasser i nikt nie mówi inaczej jak córka Nassera”. W gronie matematyków mówiło się, że w ogródku przed domem ich kolegów na jednej grządce rosną „astry” prof. Steinhausa i „astery” prof. Knastera.
We Wrocławiu Steinhaus nadal wydawał „Studia Mathematica”, był współorganizatorem Wrocławskiego Towarzystwa Naukowego, któremu później przez wiele lat prezesował. Należał do Polskiej Akademii Nauk, stał na czele badań naukowych , których celem było zastosowanie matematyki w różnych dziedzinach życia i nauki. Dużo pisał i publikował. Jego „Kalejdoskop matematyczny” przetłumaczono na dziesięć języków. Brał udział w licznych konferencjach i sesjach naukowych, wykładał w wielu ośrodkach akademickich w Polsce i za granicą, m.in. w Niemczech, Wielkiej Brytanii, USA, Szwajcarii. Propagował matematykę i teorię gier w rodzącej się Telewizji Polskiej.
Profesor był bardzo rodzinny. Wieczory najchętniej spędzał w towarzystwie żony i najbliższych. Pani Steinhausowa, wytworna dama, pięknie grała na fortepianie. Był z niej dumny, wielokrotnie powtarzał: „Moja żona jest artystką”. Stanowili zgodne małżeństwo. W 1952 r. został członkiem rzeczywistym Polskiej Akademii Nauk. Praktycznie w jej posiedzeniach nie brał udziału, gdyż polityka podległości wobec Stalina wyparła tam problematykę naukową. Kiedyś ktoś zwrócił mu uwagę, że nie usprawiedliwił swojej nieobecności na posiedzeniu prezydium PAN. Wówczas odrzekł: - Nie muszę usprawiedliwiać swojej nieobecności, ponieważ niektórzy członkowie Prezydium wciąż nie mogą usprawiedliwić swojej „obecności” w tym gremium.
„Byłem w Ameryce i nie zostałem”
Prof. Steinhaus w latach 60. pracował w USA jako profesor Uniwersytetu of Notr Dame w Indianie i na Uniwersytecie Sussex. Po powrocie z jednego z tych amerykańskich wykładów stwierdził: „Ja nie miałem problemów z angielskim. Problemy mieli ci, którzy mnie słuchali”. Z kolei za rządów Gomułki, pewnego jesiennego deszczowego wieczoru, w mieszkaniu profesora zadzwonił telefon. Otrzymał informację, że za godzinę na wrocławskim dworcu ma powitać grupę uczonych z ZSRR. Odpowiedział: „Jestem zdrowy na umyśle, natomiast słaby na ciele. Gdyby było na odwrót, pospieszyłbym niezwłocznie”.
Bywając w świecie miał świetne porównanie pomiędzy państwami Zachodu i Wschodu. Pisał: - „W Pradze czeskiej dworzec brudny jak nasze, obok jakaś buda, gdzie sprzedają piwo; żeby iść do klozetu trzeba kupić specjalny bilecik! W umywalniach jakieś przepisy zabraniają ich używać! Europa wschodnia! Na granicy polskiej obstawiają wagon i sześciu żołnierzy ze straży skarbowej, granicznej policji i Bóg wie czego, uzbrojonych w KM otacza mnie jednego, bo nikt tu inny nie wraca do Polski. To ich najbardziej intryguje, bo byłem w Ameryce i nie zostałem”.
Nie krył swojej irytacji sytuacją w polityce wewnętrznej PRL-u. Krytykował dziadostwo, bałagan, braki na rynku, kolejki w sklepach, zamykanie to wody, to prądu, awarie telekomunikacyjne, bardzo długi czas oczekiwania na listy i przesyłki.
Często żartował sobie z ideologii komunistycznej. Mawiał m.in.: - Bezbożnictwo sowieckie jest swoistego rodzaju. Zdarzało się, że Sowiet stawał przed kościołem Matki Boskiej i pytał przechodniów; „czy ona mieszka tam na parterze, czy na piętrze?”. Raz do klasztoru Notre Dame przyszedł na lekcję lotnik sowiecki i opowiadał dziewczynkom, że był już nieraz na wysokości 5000 metrów, a jednak Boga nie widział. Na to odpowiedziała mu jedna dziewczynek: „Gdyby pan był spadł, byłby Go pan zobaczył”.
Z kolei innym razem odniósł się do ciągłych zmian i zjawisk meteorologicznych na świecie. Jednocześnie dodał: - Niedawno np. był kolosalny wylew Atlantyku w Nowej Anglii (USA). Takich wylewów nie ma nigdy w Związku Radzieckim. Nie ma tam też posuchy, nie ma zim zbyt ostrych, a nie ma też katastrofy powodzi, pożarów, gradobicia, nie ma katastrof kolejowych. Opanowanie natury przez człowieka w krajach demokracji ludowej idzie dalej niżby można przypuszczać. Jak to się dzieje?.
Miał duży dystans do władzy w kraju. Polska powojenna była dla niego nadal Ojczyzną, ale jakimś dziwnym państwem. W lutym 1947 r. w swoim pamiętniku zapisał:
- „Odbyły się wybory. Rząd zrobił wszystko, żeby oszukać samego siebie; zdobył 90% mandatów za pomocą aresztowań, terroru agitacji, co by zresztą miało pewien sens, gdyby nie późniejsze sfałszowanie wyniku, takie, że sam rząd nie ma nawet prawdziwej statystyki. U mnie też była dwójka z PPR, wzywając do podpisania odezwy demokratycznej. Odmówiłem. Zapytali dlaczego. Odmówiłem wytłumaczenia. Na dalsze ich pytania wytknąłem im brak wychowania, wtedy odeszli”.
„Troje czyni koledgium”
Po tzw. „odwilży” 1956 r. i w latach 60. XX w. po ucieczce Światły do USA, stopniowo odkrywano karty PRL-u. Hugo Steinhaus przypominał też taką anegdotę, że kiedy Władysław Gomułka siedział w więzieniu, do Bieruta przybył ów Światło z pytaniem co ma z nim zrobić. Wtedy ponoć Bierut odrzekł, żeby go włożył do beczki. Tak też zrobiono i zrzucono ją ze schodów. Po tym wszystkim nic dziwnego, że w późniejszych czasach Towarzysz „Wiesław” Gomułka już jako I sekretarz KC PZPR miał częste napady furii.
Jest sporo anegdot dotyczących relacji profesora ze studentami. Jedną z nich wspominał prof. Tomasz Winnicki. Pewnego razu prof. Steinhaus egzaminował studenta fizyki w swoim domu. Młodzieniec rzucił na krzesło płaszcz i usiadł bez pytania. Wówczas profesor krzyknął: „Biegać dookoła stołu!” Zaskoczony i ogłupiały student zaczął biegać, a profesor flegmatycznie powiedział: „Proszę o indeks, dwója”. Kiedy biedak zamruczał pod nosem: „Ale pan profesor wcale mnie nie pytał”, Steinhaus odrzekł: „Jako student fizyki powinien pan zacząć od pytania: w którym kierunku i z jaką prędkością”.
Innym razem Steinhaus prowadził wykład, podczas którego na sali było tylko dwoje słuchaczy. Padło pytanie, czy w tej sytuacji warto odbyć zajęcia. Profesor powiedział: „Troje czyni kolegium” i wykład przeprowadził. W inny dzień na sali oprócz Steinhausa był jeden student i on zadał pytanie o sens wykładu. Profesor odrzekł: „Bóg jest zawsze obecny”.
Opublikował wiele prac, brał udział w sesjach naukowych, miał wykłady i odczyty na uczelniach w kraju oraz na świecie. W 1965 r. przybył do Jasła na obchody 600. rocznicy nadania mu praw miejskich. Otrzymał wtedy Honorowe Obywatelstwo Miasta Jasła, które bardzo sobie cenił. Otrzymał też doktorat honorowy Uniwersytetu Warszawskiego. Pozostawił po sobie „wspomnienia i zapiski”, a wśród nich opis przedwojennego Jasła. Zmarł we Wrocławiu w 1972 r. i tam spoczął. Profesorowa Stefania Steinhausowa kazała wyryć w kamieniu słowa męża: „Między duchem a materią pośredniczy matematyka”.
Humanista od nauk ścisłych
Był jednym z największych humanistów wśród intelektualistów nauk ścisłych. Posiadał umiejętność formułowania celnych powiedzeń, kalamburów i aforyzmów, jak choćby: „Przed operacją lekarz zawsze umywa ręce”, czy „Mędrzec widzi w lustrze głupca, głupiec przeciwnie”. Do innych należą m.in.: „Idioci i geniusze są wolni od obowiązku rozumienia dowcipów”, „Na starość jest młodość potrzebniejsza niż za młodu”, „Dowcipem nie należy celować, tylko trafiać”, „Człowiek, któremu sufit spadł na głowę - stropiony”. Powstał z nich „Słownik racjonalny”. Podobno sam Julian Tuwim uklęknął przed nim, gdy usłyszał jego aforyzm: „Kula u nogi – Ziemia”. Posługiwał się piękną polszczyzną. Był orędownikiem zasady, że imię zawsze powinno stać przed nazwiskiem. Gdy otrzymywał korespondencję zaadresowaną na: Steinhaus Hugo, odsyłał ją bez otwierania. Był też osobą bardzo punktualną. Na wykłady i zajęcia prawie zawsze szedł z sekundnikiem.
Jaślanie pamiętają o swoim wielkim rodaku. Jego imię nosi miejskie rondo w centrum Jasła, w gmachu I LO widnieje poświęcona mu tablica, a corocznie organizowany jest konkurs matematyczny jego imienia. W 2013 r. uczony dołączył do Galerii Sławnych Wrocławian, a jego popiersie odsłonięto w tym mieście w Sali Mieszczańskiej Starego Ratusza.
Wiesław Hap
Napisz komentarz
Komentarze